Poszłam więc do łazienki, wzięłam ze sobą mydło i szampon, które też były w torbie. Namydliłam się ku własnej radości. Trzeba przyznać, że człowiek czuje się lepiej, gdy jest czysty. Włosy wyłażą mi garściami, łachmany rozłażą się w rękach. Kiedy myłam ostatnio głowę? Chyba miesiąc temu, a może jeszcze dawniej. Tylko nie myślcie, że jestem fleją. Specjalnie myję głowę rzadko, bo podczas mycia włosy wychodzą jeszcze bardziej. Ale jeśli ich nie ruszać, a nawet nie rozczesywać, jakoś się trzymają.
Wyszłam z łazienki i zaczęłam wkładać nowe ciuchy. Niby wszystko pasuje, nawet bielizna. Szkoda, że nie mogę się przejrzeć w lustrze. Dlaczego? Bo się rozbiło. Wieńka Brityj stłukł je w ubiegłym roku. Upił się, drań, rzucił do bitki z gachem Tamarki, no i strącili lustro. Na nowe żal mi pieniędzy. Gdy się pojawi niespodziewana kopiejka, lepiej ją przepić… To znaczy, chciałam powiedzieć, kupić coś na rozgrzewkę, zaprosić przyjaciół i posiedzieć w miłym towarzystwie. Tylko sobie nie myślcie, że jestem pospolitą pijaczką. Mogłabym jeszcze popracować, ale po co? Emeryturę naliczono mi zgodnie z przepisami, a to, że nie jestem jeszcze stara, nie ma nic do rzeczy, od osiemnastego roku życia pracowałam w szkodliwych warunkach. Może trochę przesadzam z tymi szkodliwymi warunkami, ale jeśli się zastanowić, praca w zespole teatralnym jest na pewno szkodliwa. Przez całe dnie próby, wieczorami przedstawienia i bez przerwy o pustym żołądku. Primabaleriny mają znacznie lepiej, występują najwyżej raz w tygodniu, a my, tancerki baletowe, musimy harować codziennie. Primabalerin jest dużo, a zespół tylko jeden. Tancerki przechodzą na emeryturę w wieku trzydziestu trzech lat, więc należą mi się jeszcze podziękowania, że do trzydziestego piątego roku życia biegałam po scenie. Emeryturę mam wprawdzie niewielką, ale w pełni zasłużoną: kosztowała mnie mnóstwo potu i krwi. W dodatku zaraz po odejściu z baletu zatrudniłam się na kolei jako dyspozytorka. Byłam śliczna jak malowanie, faceci nie odrywali ode mnie wzroku. Filigranowa, zgrabna, poruszałam się lekko, na paluszkach. Zalecał się wtedy do mnie jeden ważny naczelnik z Zarządu Kolei, to on dał mi posadę dyspozytorki. „Pragnę – mówił – mieć cię, Nadieńko, bliżej siebie, żeby droga z mojego gabinetu do twojej dyżurki zajmowała dziesięć minut”. Przeniósł mnie więc na Dworzec Kazański, rzut kamieniem od Zarządu Kolei na ulicy Krasnoprudnej. Wiązałam z tą znajomością wielkie nadzieje, miałam już przecież trzydzieści pięć lat, żadnego zawodu z wyjątkiem tańca, wykształcenie, jak się domyślacie, też niezbyt solidne, a pragnęłam założyć rodzinę, no i żeby przy tym nie biedować, żyć przyzwoicie i niczego sobie nie odmawiać. O tym, że facet mnie oszukał, nie muszę mówić, to oczywiste. Bardzo mi zależało, żeby wyjść za mąż, póki nie jest za późno, i urodzić dziecko! A on wciąż mnie zapraszał na „śniadania”, obiecywał, że lada dzień się rozwiedzie, ja zaś mu wierzyłam. Czym to się skończyło? Naczelnik lubił sobie popić, i to nie sam, ale koniecznie w towarzystwie. Więc mu towarzyszyłam. Zaczynał tankować już rano i nie przestawał aż do północy, a żonie wciskał kit, że ma dużo pracy, że wykończyły go zebrania i narady. Piłam razem z nim, chciałam się podobać. Jak wtedy kombinowałam? Lepiej niech facet pije ze mną, bo jeśli odmówię, znajdzie sobie inne towarzystwo, no a jaką mam gwarancję, że nie będzie w nim ładnej kobiety do wzięcia? Nie mam takiej gwarancji, nikt mi jej nie da. Dlatego mój wybór był prosty jak rachunki w pierwszej klasie: albo go puszczę, żeby pił z innymi, albo będę chlać razem z nim. Tutaj muszę się do czegoś przyznać: gdy naczelnik sobie wypił, prawił mi czułe słówka, a ja mogłam ich słuchać na okrągło. Że jestem najlepsza na świecie, najpiękniejsza, najukochańsza, że na pewno się ze mną ożeni, gdy tylko jego dzieci trochę podrosną, bo nie potrafi wytrzymać beze mnie ani dnia, ani minuty. Jego słowa były jak balsam na moją duszę, więc nie oponowałam, gdy pił. Ale sama też nie wylewałam za kołnierz… Po tym śmierdzącym draniu spływało to jak woda po kaczce, tymczasem ja szybko się wciągnęłam. Podobno kobiety są słabsze w tych sprawach od facetów. Przyklejono mi łatkę alkoholiczki i wywalono z pracy. Wtedy skończyła się nasza miłość. Tak właśnie mi powiedział, tłusty wieprz: „Taki ważny naczelnik jak ja – mówi – nie może mieć żony alkoholiczki”. Jaka ze mnie alkoholiczka, sami powiedzcie? Jaka alkoholiczka? Alkoholicy to ludzie, którzy chodzą nieprzytomni i gotowi są sprzedać własną matkę za pół szklanki wódki. Tymczasem ja jestem świadoma tego, co robię. No dobrze, zostawmy te wspominki.
Włożyłam nowe rzeczy i na samym dnie jednej z toreb zauważyłam jakieś zawiniątko. W środku była peruka. Najprawdziwsza. Najpierw wybuchnęłam śmiechem, a później doszłam do wniosku, że oszołom pewnie zauważył, w jakim stanie są moje włosy. Ma rację, do takich ciuchów potrzebna jest ładna fryzura, a moje kosmyki do niczego się już nie nadają. Tak, szkoda, że nie mam lustra! Teraz by się przydało! Wyjęłam puderniczkę, przypudrowałam sobie twarz, próbując jednocześnie dojrzeć coś w małym lusterku umieszczonym od wewnątrz. Dużo, ma się rozumieć, nie zobaczyłam, ale przynajmniej udało mi się pomalować. Na rzęsy nałożyłam grubą warstwę tuszu.
Ogarnął mnie niejasny niepokój, jakbym była kimś innym, nie sobą. Jakby moja dusza przeniosła się do innego ciała. Skóra obca, ubranie nieznane, na głowie peruka. Łyknęłam szklankę wódki, w szafie stała butelka, i poszłam z powrotem tam, gdzie oszołom wyznaczył mi spotkanie. Po drodze stawałam przed wszystkimi oknami sklepowymi, chciałam się przejrzeć. Szczegółów nie udało mi się, oczywiście, wypatrzeć, ale ogólny widok napełnił mnie radością. Ciało jakby przypomniało sobie dawny sposób poruszania się. Szczerze mówiąc, w oknie sklepowym odbijał się ktoś inny. To nie byłam ja. A może ja? Niech diabli porwą tych oszołomów, potrafią nieźle namieszać w głowie.
Idę w stronę zaułków Nikołopieskowskich i myślę ze strachem: a może facet mnie oszukał, może się ulotnił i nie wróci? W tej samej chwili zapragnęłam znaleźć się w porządnej restauracji i poczuć się jak inne kobiety: żeby kawaler zaprowadził mnie do stolika i podsunął krzesło, żeby wokół snuli się kelnerzy i grała muzyka, żeby goście byli wystrojeni i nie przypominali Wieńki Britego ani Tamarki. A może oszołom dostrzegł we mnie dawną piękność? W końcu nie jestem stara, mam dopiero czterdzieści dwa lata. Zdarzają się przecież przypadki, kiedy nieszczęsne, pechowe kobiety, podobne do mnie, spotykają normalnych, bogatych facetów. Los daje szansę każdemu, ale nie każdy potrafi ją dostrzec i wykorzystać. Kiedyś uznałam, że moja szansa to naczelnik kolei, ale może wcale tak nie było? Może moja szansa to ten oszołom z kieszeniami pełnymi dolarów? To znaczy, że los słusznie rozdzielił mnie z naczelnikiem, wprawdzie za cenę zwolnienia z pracy, wstydu i łez, ale rozdzielił, przeznaczył dla oszołoma. Bo przecież gdybym dopięła swego i wyszła za tamtego wieprza, dzisiaj nie spotkałabym oszołoma. A więc to tak!
Zbliżam się do wyznaczonego miejsca i widzę mojego oszołoma. Stoi, kochaniutki, o czymś rozmyśla, nie rozgląda się na boki. Zobaczył mnie i mówi:
– Brawo, Michałna, wyglądasz świetnie. Jedziemy.
Odwrócił się i ruszył przed siebie. W pierwszej chwili się zmieszałam, ale pobiegłam za nim. Facet idzie, nie odwraca się, jakby o mnie zapomniał. Idzie tak szybko, że ledwo za nim nadążam. A niech to, okazuje się, że jest samochodem! Ależ mam dzisiaj farta! Pojadę sobie gablotą do restauracji. Jak normalna kobieta.
No