Siódma ofiara. Aleksandra Marinina. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Aleksandra Marinina
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Классические детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-66553-99-6
Скачать книгу
człowiekiem.

      Oszołom zatrzymał się wcale nie koło restauracji. Jakieś domki letniskowe, wokół ciemno, choć oko wykol. Nie ma latarni. No pięknie, myślę, wpadłaś jak śliwka w kompot, Nadieżdo Michałna. Teraz facet zaprowadzi cię gdzieś i… Od razu uśmiechnęłam się w duchu. Czego mam się bać? Nie jestem przecież niewinną panienką, która nigdy nie widziała gołego faceta. Wielkie mi rzeczy, czego tu się bać?

      Oszołom zamknął samochód i w milczeniu zaprowadził mnie do domu. Otworzył kluczem drzwi, zapalił światło. Wnętrze niczego sobie. Bywałam w takich, gdy tańczyłam w balecie. Panowała wtedy moda, żeby przywozić grupę baletnic do domków letniskowych. Tam właśnie radzieccy i komsomolsko-partyjni bonzowie odprężali się i rozładowywali stres po wytężonej pracy związanej z kierowaniem naszym krajem i wielkim radzieckim narodem. Nie była to sama wierchuszka, rzecz jasna, raczej łajdacy średniego kalibru. Tamte domki nie równają się z dzisiejszymi. To nie drewniana chatka na sześciu arach, ale solidny, piętrowy dom z olbrzymią werandą i sześcioma albo siedmioma pokojami, położony na co najmniej hektarowej działce. Kiedyś w telewizji szedł film zatytułowany Spaleni słońcem, akcja działa się po rewolucji na letnisku pewnego czerwonego dowódcy. No więc tamten filmowy dom jest kubek w kubek taki jak ten tutaj. Właśnie do takich domów wożono nas po przedstawieniach, dzisiaj znowu się w nim znalazłam. Może to naprawdę ręka losu?

      Oszołom zrzucił kurtkę i powiedział:

      – Rozgość się, Michałna, zaraz nakryję do stołu i zjemy kolację.

      Chyba miałam przestraszoną minę, bo popatrzył na mnie uważnie i odchrząknął, ale nic nie powiedział. No cóż, a więc domek letniskowy… Nie restauracja. Szkoda. A już się rozmarzyłam…

      I znowu przez głowę przeleciała mi niespokojna myśl, aż się wzdrygnęłam, jakby poraził mnie prąd. Skoro nie jemy kolacji w restauracji, ale na letnisku, po co ta maskarada? Po co, pytam się, te wszystkie ciuchy, pucowanie się i staranna fryzura? No dobrze, mycie jeszcze rozumiem, oszołom wspominał przecież, że może go zemdlić w mojej obecności. Ale po co strojenie się? Gdy ludzie siedzą przy stole, zapach wpływa oczywiście na apetyt, wygląd zewnętrzny nie ma jednak nic do rzeczy. Po chwili ochłonęłam, bo przypomniałam sobie, z kim mam do czynienia. Z oszołomem. Facet kieruje się swoją prawdą, a ja wciąż próbuję mierzyć jego postępki swoją miarą. On przecież też nie przyjechał jak oberwaniec, ale w porządnym garniturze. Z uwagi na mizerną emeryturę jestem trochę w tyle za trendami w modzie, ale gdy spaceruję po arbackich zaułkach, oglądam okna wystawowe. Teraz jest tam sporo drogich sklepów, mają nawet specjalną zagraniczną nazwę. Butiki. Co oznaczają te butiki-wabiki, nie wiem, ale ciuchy są tam ładne. Najbardziej przykre jest to, że pasują tylko na mnie. Weźmy na przykład suknie na przyjęcia. Dla młodych, szczuplutkich dziewcząt są zbyt poważne, w tym wieku nie chodzi się jeszcze na przyjęcia, no a ile widzieliście kobiet w średnim wieku, które noszą rozmiar czterdziesty drugi? W dodatku niewysokich. Takich jak ja dzisiaj ze świecą szukać, dlatego suknie wiszą na wystawach i nikt ich nie kupuje. A ja patrzę na nie każdego dnia i cieszę się, że nie znalazła się jeszcze kobieta z moją figurą. Są trzynastoletnie dziewczynki, ale kobiet nie ma.

      Znowu odbiegłam od tematu. Mśli gdzieś uciekły… W oknach wystawowych wiszą też męskie garnitury, dlatego mam jakie takie wyobrażenie. Oszołom jest dobrze ubrany, drogo i gustownie. Podczas gdy rozmyślałam o garderobie, on nakrył do stołu. Ustawił talerze i pucharki, sztućce umieścił na serwetkach, przyniósł jedzenie z kuchni. Wyszło nie gorzej niż w restauracji.

      Otworzył butelkę wódki, nalał mi, a sobie kapnął wody mineralnej.

      – Pij, Michałna – mówi – na mnie nie zwracaj uwagi. Prowadzę samochód, muszę cię jeszcze odwieźć na Arbat, a potem wrócić do domu. Nie chcę ryzykować, gliniarze z drogówki dzisiaj całkiem zbezczelnieli, dolar idzie w górę, a ich pensje stoją w miejscu, więc odbijają sobie straty na posterunku, i to w trójnasób. Rozumiesz?

      Wychyliłam szklaneczkę, przekąsiłam trochę. I nagle pomyślałam, że nawet nie wiem, jak on ma na imię. Facet zwraca się do mnie, używając patronimiku, a ja jak mam do niego mówić? Obywatelu Oszołomie? Czy może: towarzyszu? A niech go licho porwie, mogę się zwracać w sposób nieokreślony.

      Pokrzepiłam się jeszcze wódką i poweselałam. Znudziła mi się zabawa w milczenie. A zresztą co to za przyjęcie, na którym goście jedzą i piją, ale nie rozmawiają? To niedozwolone.

      – Słuchaj – mówię – po co mnie tutaj przywiozłeś?

      Oszołom zerknął na mnie badawczo i się uśmiechnął.

      – A jak sądzisz?

      Tego nie lubię. A nawet nie znoszę. Rozmowa to rozmowa, jeden pyta, drugi odpowiada albo snuje jakąś historię. W naszym teatrze pracował asystent reżysera, który też tak robił: jak go ktoś o coś zapytał, mówił: „A jak pani sądzi? Przecież powinna pani mieć własne zdanie”. Zamęczył nas tym gadaniem. Gdy go sobie przypomniałam, od razu się rozzłościłam.

      – Nic nie sądzę – mówię, w dodatku niegrzecznie i ostro. – Gdyby było inaczej, tobym cię nie pytała.

      A w środku się gotuję, mam ochotę wrzasnąć na niego, i to z całej siły. Zaraz chyba wybuchnę, myślę. No i dobrze.

      – Zwróciłeś się do mnie z prośbą. Powiedziałeś, że jesteś samotny i nieszczęśliwy. Mówiłeś tak czy nie?

      – Mówiłem – przyznał oszołom spokojnie i znowu się uśmiechnął.

      – Zrobiło mi się przykro, że jesteś samotny i nieszczęśliwy. Poszłam ci, można by rzec, na rękę, odłożyłam na bok wszystkie swoje sprawy, przebrałam się w twoje ciuchy, który w ogóle mi się nie podobają i ani trochę do mnie nie pasują. W porządku, zrobiłam, o co prosiłeś, bo jestem dobra i litościwa. Przywiozłeś mnie diabli wiedzą gdzie, trzymasz tutaj, milczysz, nie chcesz rozmawiać. No i gdzie twoja samotność? Skoro się na nią uskarżasz, powinieneś gadać teraz jak najęty, opowiadać mi o swoim życiu, narzekać, szukać współczucia. Potrzebujesz towarzysza. Tak właśnie myślałam, gdy tutaj jechałam. Ale ty milczysz. Więc po jaką cholerę marnuję czas? Czy on jest nieodpłatny? Służbowy? Mogłabym go spędzić sto razy ciekawiej…

      Plotę te wszystkie bzdury i sama zaczynam w nie wierzyć. Jeszcze w szkole choreografii uczono nas, że każdy artysta powinien być gawędziarzem i wymyślać takie historie, w które sam uwierzy. Tylko wtedy przekona widza. Z tym akurat nie miałam problemu. Potrafię wymyślić dowolną bajeczkę i już dwie minuty później płaczę jak bóbr i wierzę, że wszystko, o czym opowiadam, naprawdę się wydarzyło. Dzięki tej umiejętności łatwo udawało mi się wyżebrać pieniądze. Nie tylko obcy, ale i znajomi się na to łapali. Właściwie dlaczego nie poszłam na urodziny Tamarki? Z powodu tego oszołoma. Zrobiło mi się go żal. A mogłam siedzieć teraz w sympatycznym towarzystwie, Wieńka Brityj opowiadałby anegdoty, Tamarka śpiewałaby piosenki i prowokowałaby swojego gacha, macałaby go po rozporku, Kałosza opowiadałby różne historie z dawnego życia – kiedyś był kierowcą, woził ważnych naczelników, więc się napatrzył i nasłuchał wielu ciekawych rzeczy. U Tamarki nie ma, oczywiście, takiego jedzenia jak tutaj, ale na co mi ono? Przez całe życie odmawiałam go sobie, dbałam o figurę, a w ostatnich latach, odkąd przeszłam na emeryturę, tym bardziej, za te żałosne ruble nie zabaluję. Tamarka ma za to tyle wódki, że starczy dla wszystkich, krewni zawsze podrzucają jej pieniądze na urodziny. Więc po co tutaj siedzę?

      Oszołom jakby czytał w moich myślach, bo rzekł:

      – W takim razie po co tutaj siedzisz? Dobrze, zaprosiłem cię na kolację, miałem swoje powody. Ale przecież mogłaś odmówić. Powiedzieć, że masz inne sprawy, że musisz złożyć przyjaciółce życzenia urodzinowe. Ale ty tego nie powiedziałaś. Zgodziłaś się i pojechałaś ze mną. No więc pytam cię, dlaczego się zgodziłaś.