Znalazłszy się w bezpiecznej przystani straszydło wspięło się na tylne łapy, przednie oparło na szyi donny Izabeli i jęło ją lizać po twarzy różowym języczkiem.
– Kupido!… Poverino mio77! Carissima bellezza mia78! – oblewając pieska strumieniami łez gorących, wołała dama.
A łzy te serdeczne zmywały po części farbę z sierści Kupidynka, przenosząc ją na stanik, spódnicę, rękawy, a nawet, o zgrozo, na wygorsowaną szyję i wąsate oblicze signory.
– Jedno urodne i drugie niczego – dziwował się Stańczyk, potrząsając dzwonkami.
A król Zygmunt rozbawiony, jak może od młodości mu się nie przytrafiło, śmiał się, śmiał, śmiał do rozpuku.
– Guardate che disgrazia79! Pomalowali cudni Kupidu! Uszy doprawili… do śliczny ogonek pióry kogutu… la mia povera bestiolina80! Lapeczki mala owiązali con conce… Briganti81! Lazzaroni! Maladetti82!
– Nie domyślasz się, wasza miłość, kto może być sprawcą tak niecnego figla? – spytała królowa ochmistrzynię.
Lecz nim signora Arcamone zdołała zebrać rozpierzchłe myśli, Papacoda krzyknęła łkając:
– Kto? Ja przysięgała na główka mój piesek, co to pazie uczynili… nie kogo innemu, ino pazie! A nawet powiedziała który: questa canaglia di Cristophoro, il piccolo barbaro83 Czi… Cza… mi ramento giá84! Czema! Certissimo85!
– Zaraz się to wyśledzi i bądź wasza miłość przekonaną, że z całą surowością wymierzymy karę – uspokajała rozszlochaną Włoszkę królowa – mocno mię ino dziwi, że wam, najmiłościwszy panie, ucieszną i śmiechu godną widzi się psota, która dokuczyła aż do rzewnych łez osobie tak zacnej i tak bardzo mi bliskiej, jak signora Papacoda. Gdyby coś podobnego Polkę spotkało, znalazłaby się sprawiedliwość.
Król spojrzał surowo na żonę, lecz nie odpowiadając wprost na niesłuszny zarzut, dał znak ręką jednemu z paziów:
– Hej, Zbylitowski! Biegaj co żywo do pana ochmistrza Strasza, powiedz, że go prosimy tutaj w bardzo ważnej sprawie. Z nikim po drodze nie mówić słowa! Rozumiesz?
– Słucham, najmiłościwszy panie!
Pobiegł paź, sprowadził ochmistrza i wytoczono przed jego trybunał całe zajście z Kupidynkiem. Jegomość pan Strasz, zarówno jak i Papacoda, sumiennie był przeświadczony, że to zemsta Krystka Czemy za pokąsaną łydkę; lecz na żądanie króla, który nie poszlak i podejrzeń, ale niezbitej pewności się domagał, postanowiono zwołać wszystkich dwustu paziów do ogrodu i badać jednego po drugim. Który by nie umiał się wytłumaczyć, co robił od godziny obiadowej do tej pory, będzie prawdopodobnie winowajcą. Przy obiedzie bowiem najmilejszy Kupidło kręcił się jeszcze po pokojach fraucymeru, we własnej swej, nie zmienionej postaci.
Paziowie, zajęci cały dzień na służbie u króla jegomości i u najmiłościwszej pani, nie wchodzili oczywiście w rachubę, gdyż ani na krótki czas nie opuszczali pokoi królewskich. Tak więc nazwiska tych dwudziestu czterech szczęśliwców wypisano na karcie papieru, a resztę zwołano. Pokazało się, że wszyscy mieli lekcję łaciny zaraz po obiedzie aż do godziny czwartej, czyli podług ówczesnych zegarów do godziny szesnastej; następnie grali w palcaty na wielkim podwórcu i prosto stamtąd zawołani przybiegli do ogrodu. Pan bakałarz86, mistrz Ambroży z Olkusza, zaręczał, że na początku lekcji czytał ich nazwiska i nie brakowało żadnego; to jest właściwie trzech tylko nie stawiło się.
– Aha… hhhrrrum – odchrząknął ochmistrz – którzyż to?
– Dymitr Montwiłł, Andrzej Boner i Krzysztof Czema.
– Nie mówiła? Nie mówiła? – krzyczała Papacoda, wznosząc w górę pięści i dysząc zemstą.
Pan Strasz i pan bakałarz pośpieszyli na górę zrewidować mieszkanie obwinionych i osadzić ich w karceresie. Lecz niestety, ani resztek farby, ani zrzynków czerwonej materii, ani piórka jednego… nic nie znaleźli. Na oknie ino leżał ogryzek kiełbasy, atoli nikomu na myśl nie przyszło, by ten drobny szczegół miał jakikolwiek związek ze sprawą biednego Kupidynka. W izbie nie było nikogo prócz Dymitra Montwiłła śpiącego twardo. Szarpali nim i trzęśli – ledwie się ocknął; a każde jego słowo i całe zachowanie się wobec sędziów świadczyły wymownie, że jak do łaciny, tak i do sztuki malarskiej nie posiada najmniejszej zdolności. Wzięty w krzyżowy ogień zdradliwych pytań ochmistrza i bakałarza, odpowiadał spokojnie, patrzył im prosto w oczy, a ziewał przy tym tak serdecznie, że chcąc nie chcąc, musieli mu wtórować.
Gdy prześladowcy odeszli, zadumał się Dmytruś głęboko; chodził sumując wzdłuż komnaty i parę razy wyrwało mu się z ust pytanie:
– Taj czego oni chcieli ode mnie? Coże mnie wykręcali na wszystkie boki? Ot, tobi masz z taką robotą!
Nagle stanął, uderzył się ręką w czoło…
– Mamoż ty moja mileńka! Głupi ja, że nie zgadł od razu! Chłopcy nabroili znowuż i stary Odmiwąs obławę robi. Ani wątpić, Jędrek… jakbym go widział… a może i który jeszcze… tak, coże oni myśleli? Że ja im wydam kolegów, jak Judasz? Żeby mi się byli przyznali, tak może bym i obronił, ale co gadać, kiedy nic nie wiem. Wpadliście, sierotki, w kałabanię87… nic to, nie bójcie się, już ja was wytaszczę, choćby się sam miał stalapać.
Zostawiam wyobraźni czytelników odtworzenie onej pracowitej godziny, w której dwie pary pilnych rąk przeistoczyły zgrabnego Kupidynka w potwór apokaliptyczny, a uprzedzając astmatycznego Strasza i pulchnego, na krótkich nóżkach bakałarza, biegnę śladem złoczyńców. Nieśli oni cichaczem jak najustronniejszymi schodkami i korytarzami kosz z pokrywą do ogrodu. Tam również zapadli w boczne ścieżki gęsto zarosłe; dopiero przy Baszcie Sandomierskiej, tuż obok wirydarza królewny, skrywszy się za szkarpę, wypuścili swoją ofiarę.
– Teraz nie ma co dłużej popasać, drała nad rzekę! – zakomenderował Boner.
– Jak to… bez mur? Wżdy nas kto pewnikiem spostrzeże.
– Głupiś… czy ci kazuję bez mur? Stoi przy furtce i pyta się.
– Nie zamknięta?
– Po zachodzie słońca dopiero straż zamyka wszystkie wyjścia na kłody; teraz ino zasunięte na skubel.
– A z koszem co?
– Weźmiemy go do rzeki, wypłukać trzeba dobrze, bo się ano cudnie usmarował i mógłby nas niechybnie zdradzić.
Wymknęli się tedy przez furtkę i zbiegli pędem po pochyłości góry nad Wisłę. Tam Jędruś, który miał w całym mieście przeróżne stosunki, skoczył do znajomego rybaka.
– Pożyczcie mi dwóch wędek, Szymonie. A śpieszcie się na miły Bóg!
– Toli są,