– Pan Szydłowiecki, pan Boner, panowie pazie… dobry wieczór. Co tu oni mają za jaką robotę? – zapytał Niemiec łamaną polszczyzną.
Przez twarz Jasia Drohojowskiego przeleciało drgnienie złowrogie, zwykła zapowiedź mniej lub więcej szalonego figla. Podbiegł z uprzejmą minką do Niemca:
– Dzień dobry, panie magister: my tu na nową kwaterę, wasza miłość takoż31?
– Moja miłość takoż.
– Ach, co za szkoda, że sypialnia pana magistra wychodzi na północ… przy waszym niemocnym zdrowiu…
– Ja nigdy nie wychodzę na północ. Dwadzieścia jedna godzina, to ja już dawno śpię.
– Słusznie to waszmość czyni: ale co inszego chciałem rzec: powiadam, co okna są od północy.
– Ach tak… to jest bardzo niedobrze… od północ…
– A zwłaszcza że wasza miłość taki blady od kilku dni; przymizerniał srodze.
Mówiąc to, Drohojowski kopnął najbliżej za sobą stojącego kolegę wzywając jego pomocy. Jędruś Boner, jedyny do konceptów, w mgnieniu oka się zorientował i niby półgłosem do siebie, ale tak, że każde słowo wyraźnie było słychać, mruknął:
– Biedny człowiek… zmienił się nie do poznania.
– Co on mówi?
– Nic, nic, niech się wasza miłość ciepło odziewa, o febrę32 nietrudno.
– Nie stójcie w tym ponurym, wilgotnym korytarzu, dobry panie Krabatius! – jęknął Krystek Czema z rozrzewnieniem w głosie.
– Kochane chłopcy… poczciwe dzieci… posłucham waszej dobrej rady.
I zaniepokojony medykus cofnął się do swej izby licząc puls, naturalnie ze strachu mocno przyśpieszony. Wyjął z kieszeni małe srebrne lusterko, obejrzał język… brzydki; oczy wydały mu się dziwnie zaiskrzone, a białka żółte. Usiadł znękany na ławie i zdumał się gorzko.
Chłopcy tymczasem wpadli z krzykiem i śmiechem do swego nowego mieszkania i zaczęli porządkować swe rzeczy zniesione na miejsce przez służbę i porozrzucane bezładnie. Siedem tapczanów z siennikami twardo wysłanymi słomą stało dokoła ścian; reszta gratów, co prawda niezbyt misternych i właścicielom jedynie miłych, a niezbędnych, leżała lub stała na podłodze.
Montwiłł najpierw jął przewracać między poduszkami: wyszukał swoją, porwał kilim gruby, wojłokowy, co mu za przykrycie służył, i w mig posłał sobie łóżko. Ostroróg zawiesił łuk tatarski i sajdaczek niewielki na haku nad swoim tapczanem; Gedroyć, porwawszy bałałajkę o trzech strunach, puścił się w prysiudy33 do Drohojowskiego.
Jaśkowi w to graj! Hrymnął podkówkami o podłogę i dalejże kozaka. Czema w niemym uwielbieniu patrzał na nieznany mu, a ze strasznym ogniem wykonywany taniec.
Jeden Pawełek Szydłowiecki, nie dbając na wrzaski dokoła siebie, wyjmował z tobołów bieliznę i świąteczne szatki kolegów i jak dobra matka układał je z systematycznym porządkiem w drewnianych, jaskrawo pomalowanych skrzynkach, ustawionych przy łóżku każdego chłopca.
Boner, rozpalony widokiem kozaka przez prawdziwych Rusinów tańczonego, porwał mosiężną miednicę i rzemień ze sprzączką od tłumoka i walił w przyśpieszonym tempie, ile sił starczyło…
– Che orgia! Che demoni! Che bestie infernale!34 Czicho mi saras!35I'orecchie mi crepano36! Taki tańcy to piekło balet… powi saras milościwa krolowa!
Piekielny balet zamarł w jednej sekundzie, miednica i bałałajka wypadły z rąk, oczy wszystkich chłopców skoczyły ku drzwiom otwartym, w których stała przemożna i przegruba, najstarsza dama dworska królowej Bony – Izabela Papacoda.
– Powi milościwa pani, che pazie diaboli incarnati37… zawola pan Strasz… – piszczała przeraźliwie granatowa ze złości Włoszka.
Pawełek Szydłowiecki, jedyny, który umiał po włosku, pokłonił się z uszanowaniem i przepraszał za siebie i za towarzyszy, że przez nieuwagę i zapomnienie dopuścili się takiej niegrzeczności.
Donna Izabela przestała sapać; uprzejme słówka płynnie wypowiedziane złagodziły jej furię; spojrzała nawet dość mile na przystojnego i układnego pazia i całe zajście byłoby się ku zadowoleniu wszystkich zakończyło, gdyby nie… Kupido! Nie ten malutki bożek skrzydlaty z zawiązanymi oczkami, ach nie!
Był to inny Kupido, czworonożny, z wydłużonym pyszczkiem i cieniuchnymi nóżkami… najukochańszy charcik signory Papacody. Przez nie domknięte drzwi komnaty wybiegł za swoją panią, a usłyszawszy wrzaski wpadł, szczekając zajadle, między paziów, rzucił się na oślep z wściekłością i ostrymi ząbkami rozdarł jedwabną nogawicę małego Czemy, kalecząc go przy tym w nogę.
Wtedy Krystek, acz cichy i ślamazarny, nie pozbawiony jednak ludzkich uczuć, kopnął psa z całej siły tak, aż na łokieć38 w górę wyleciał i skomląc żałośnie, skrył się w gęstych fałdach sukni donny Izabeli.
Włoszka syknęła przez zęby jakąś specjalną klątwę, chwyciła pieska na ręce i trzasnąwszy drzwiami, aż szyby zadzwoniły, pobiegła do siebie.
– Nu, ależ baba wąsata! Chciałby ja za rok mieć pół takie wąsy! – dziwował39 się Montwiłł.
– Wąsy, nie wąsy… – westchnął Szydłowiecki – będzie jutro bigos40.
– Komu? Chyba nie nam, ino tej starej włoszczyźnie – zapiszczał Krystek oglądając swą zadraśniętą łydkę. – Wżdy ludzie ważniejsi od psów!
– Ale pies panny Papacody to coś wcale przedniejszego niż jakiś tam durny paź – drwił Ostroróg.
– Patrzcie, patrzcie, jak się Czema zaindyczył…
– Kto by się spodział, takie to zawżdy potulne…
– Jam go miał za ciepłe piwo… – podjudzali malca koledzy.
– Durny paź? Ja wam pokażę durnego pazia! Jeszcze mnie dotąd nie znali!
– Krzysztofie Czemo, zaklinam cię, wyznaj, co zamyślasz uczynić? – z udanym patosem zawołał Drohojowski.
– Wspomnicie moje słowo; zapłacę ja onemu Kupidynkowi z nadsypką41; rodzic by się mnie wyparł, gdybym się nie pomścił.
– Na psie? Cha, cha, cha!…
– Jemu doczynię, a jego pani zapłacze.
– A kto on zacz, ten malec? – spytał z cicha Gedroyć Drohojowskiego.
– Syn kasztelana gdańskiego; ród możny i wielce szanowany w województwie pomorskim.
– Ojoj, chłopcy… Odmiwąs idzie! – krzyknął Montwiłł wskazując na przypiecek.
– Cóż znowu? Co ci się uwidziało?
– A