Wzlot Persopolis. James S.a. Corey. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: James S.a. Corey
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788366409729
Скачать книгу
osiągnąć za swego życia bardzo wiele, ale wszystko to może zaprzepaścić jego wnuk.

      Duarte sapnął, gdy Paolo wyciągał mu z ręki wenflon. Nie musiał zakrywać rany opatrunkiem, otwór zasklepił się, zanim zdążyła z niego wypłynąć choćby kropla krwi. Nie powstał nawet strupek.

      – Jeśli chcesz stworzyć trwały, stabilny porządek społeczny – stwierdził Duarte – nieśmiertelny może być tylko jeden człowiek.

      Rozdział pierwszy

       Drummer

      Pierścień mieszkalny stacji transferowej w punkcie Lagrange’a 5 miał średnicę trzykrotnie większą od tego, w którym Drummer mieszkała na Tycho pół życia temu. STL-5 mieściła biura w liczbie równoważnej małemu miastu i wszystkie miały takie same ściany ze sztucznego marmuru i łagodne oświetlenie pełnozakresowe jak w kwaterze, którą jej przydzielono, takie same łóżka z prycz przeciążeniowych i prysznice. W powietrzu nieustannie unosiła się woń związków terpenu, jakby stacja była największą chryzantemą wszechświata. Kopuła w centrum stacji mieściła stanowiska dokowe dla statków i magazyny tak liczne i przestronne, że zapełnienie ich pozostawiłoby Ziemię pustą jak wyciśnięta bańka. Wszystkie te stanowiska i magazyny stały na razie puste, ale od jutra to się zmieni. STL-5 zostanie uruchomiona i nawet pomimo całego zmęczenia i irytacji, jaką wywoływał w Drummer fakt, że została ściągnięta przez pół Układu na coś, co w gruncie rzeczy sprowadzało się do ceremonii przecięcia wstęgi, czuła też podniecenie. Po trzech dziesięcioleciach zmagań Matka Ziemia znowu przyjmowała gości.

      Planeta jarzyła się na ekranie, ze zwojami białych chmur i przebłyskami wciąż zielonkawych mórz w dole. Przez tarczę chmur powoli przesuwała się linia pomiędzy oświetloną i nieoświetloną częścią planety, ciągnąc za sobą koc ciemności i świateł miast. Wokół niej unosiły się statki floty Koalicji Ziemsko-Marsjańskiej, kropki ciemności pływające w oceanie powietrza. Drummer nigdy nie zleciała w dół tej studni, a teraz, zgodnie z warunkami porozumienia podpisanego przez nią w imieniu Związku, nigdy już tego nie zrobi. I dobrze. I bez tego czasem miała problemy z kolanami. Choć w zakresie obiektów do podziwiania trudno było znaleźć coś ładniejszego od Ziemi. Ludzkość zrobiła, co mogła, żeby solidnie dokopać temu powoli kręcącemu się jajku. Przeludnienie, nadmierna eksploatacja zasobów, zaburzenie równowagi oceanicznej i atmosferycznej, a potem trzy uderzenia meteorów, z których każde doprowadziłoby do wyginięcia dinozaurów. A jednak wciąż tu była, jak żołnierka. Pełna blizn, złamań, zniekształcona, odbudowana i przerobiona.

      Podobno czas powinien leczyć wszystkie rany. Dla Drummer był to po prostu ładny sposób powiedzenia, że jeśli poczeka dość długo, każda ze spraw, które były dla niej naprawdę istotne, przestanie mieć znaczenie. A przynajmniej nie tak, jak sobie je wyobrażała.

      Czas plus doświadczenie marsjańskiego projektu terraformacji, pozbawionego teraz pierwotnego znaczenia, bezwzględnej administracji sektora politycznego Ziemi oraz olbrzymi rynek ponad tysiąca trzystu planet złaknionych biologicznych substratów potrzebnych do hodowania żywności, która nadawałaby się do jedzenia, powoli i niepewnie postawiły Ziemię z powrotem na nogi.

      Jej system zadźwięczał cicho, emitując sygnał podobny do dźwięku łamania bambusa. Chwilę później jak nieunikniony łyk whisky rozległ się głos jej sekretarza.

      – Pani prezes?

      – Daj mi chwilę, Vaughn – rzuciła.

      – Tak, proszę pani. Ale sekretarz generalny Li chciałby porozmawiać z panią przed uroczystością.

      – Koalicja Ziemsko-Marsjańska może poczekać, aż skończymy z koktajlami. Nie otworzę tej stacji, stając na baczność do każdego odchrząknięcia KZM. To stworzyłoby niewłaściwy precedens.

      – Rozumiem. Załatwię to.

      System wyemitował kolejne drewniane pyknięcie, które oznaczało, że odzyskała prywatność. Rozparła się w fotelu i popatrzyła na zdjęcia zawieszone na ścianie za jej biurkiem. Wszyscy poprzedni prezesi Związku Transportowego przed nią: Michio Pa, potem Tjon, Walker, Sanjrani i jej własna, poważna twarz patrząca na nią z końca rzędu portretów. Tak bardzo nie lubiła tego zdjęcia. Wyglądała na nim, jakby właśnie zjadła coś kwaśnego. Jego pierwsza wersja z kolei przypominała fotkę z forum dla singli. Na tym przynajmniej miała trochę godności.

      Dla większości członków Związku Transportowego to zdjęcie było jedynym kontaktem z nią. Tysiąc trzysta światów, a w ciągu dziesięciolecia większość, jeśli nie wszystkie, będzie miała swoje wersje STL-5. Stacje transferowe, wyznaczające granice bańki, gdzie kończyła się sfera kontroli planety i zaczynała władza Związku. Wszystko, czego kolonie potrzebowały z pierwszego domu ludzkości lub od siebie nawzajem, wędrowało w górę studni grawitacyjnej. To był problem wewnętrznych. Przewożenie towaru z jednego układu do innego było zadaniem Pasa. Stare terminy. Wewnętrzni. Pasiarze. Utrzymały się, ponieważ język taki już był, nawet gdy zmieniały się realia jego stosowania.

      Koalicja Ziemsko-Marsjańska była kiedyś centrum ludzkości, najbardziej wewnętrznymi wewnętrzniakami. Teraz stanowiła ważną szprychę koła, którego piastą była stacja Medyna, gdzie znajdowała się dziwna kula obcych, wisząca pośrodku nieprzestrzeni łączącej wszystkie pierścienie wrót. Gdzie mieściła się jej cywilna kwatera w chwilach, gdy nie odwiedzała próżniowych miast. Gdzie był Saba, jeśli nie leciał statkiem wraz z nią. Stacja Medyna była jej domem.

      Tylko że nawet dla niej czarno-błękitny dysk Ziemi na ekranie także był domem. Może zawsze będzie to prawdą. Były już dzieci dość duże, by głosować, które nigdy nie doświadczyły sytuacji, gdy ma się tylko jedno słońce. Nie wiedziała, czym dla nich była Ziemia, Mars lub Sol. Może ta atawistyczna melancholia odczuwana tuż pod mostkiem zaniknie wraz z jej pokoleniem, a może po prostu była zmęczona, marudna i potrzebowała snu.

      Znowu usłyszała dźwięk łamanego bambusa.

      – Proszę pani?

      – Już idę.

      – Tak, proszę pani. Ale dostaliśmy priorytetową wiadomość od kontroli ruchu na Medynie.

      Drummer nachyliła się do ekranu, kładąc dłonie płasko na chłodnym blacie biurka. Cholera. Cholera, cholera, cholera.

      – Straciliśmy kolejny?

      – Nie, proszę pani. Żadnych straconych statków.

      Poczuła lekkie rozluźnienie niepokoju. Ale nie ustąpił do końca.

      – Co w takim razie?

      – Zgłosili nieplanowany przelot. Frachtowiec, ale bez transpondera.

      – Poważnie? – rzuciła. – Myśleli, że ich nie zauważymy?

      – Nie mogę skomentować – odpowiedział Vaughn.

      Wywołała kanał administracyjny z Medyny. Mogła tam dostać wszystko ze swojej krainy – dane kontroli ruchu, środowiska, informacje o mocy oraz odczyty czujników z dowolnego wycinka widma elektromagnetycznego. Z drugiej strony opóźnienie światła oznaczało, że wszystkie te dane miały ponad cztery godziny, a każdy wydany przez nią rozkaz dotrze jakieś osiem, osiem i pół godziny po tym, jak pojawi się prośba o instrukcje. Potężna inteligencja obcych, która stworzyła pierścienie wrót i olbrzymie ruiny w układach poza nimi, znalazła sposoby na manipulowanie odległością, ale prędkość światła wciąż stanowiła nieprzekraczalne ograniczenie i wyglądało na to, że zostanie tak już na zawsze.

      Przewinęła rejestry, znalazła właściwy kawałek i odtworzyła go.

      – Tu Medyna. Confermé. – Zwykły spokój kontroli ruchu.

      W