Wzlot Persopolis. James S.a. Corey. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: James S.a. Corey
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788366409729
Скачать книгу
na karku. W Nawałnicy było coś niepokojącego. Jakby znalazł się we wnętrzu olbrzymiego zwierzęcia i szedł obejrzeć jego zęby.

      – Tak jest, sir – odparł. – Moje rozkazy dość szczegółowo...

      Admirał znowu machnął ręką.

      – Zapomnij na chwilę o rozkazach, będzie jeszcze mnóstwo czasu, żeby do nich wrócić. Na razie chcę cię trochę lepiej poznać. Masz rodzinę?

      Kolejny punkt. Duarte również poruszył temat życia rodzinnego. Kolejny element tajnych nauk lakońskiego dowództwa. Czytał, że struktura dowodzenia przejmuje ton od osób na szczycie, ale nigdy wcześniej nie widział tego tak wyraźnie w działaniu. Zaczął się zastanawiać, czy miał sobie z tego zdawać sprawę. Czy była to lekcja świadomie przekazywana od Duartego do Trejo i wreszcie do niego. Miał wrażenie, że tak właśnie było.

      – Tak, sir. Moja partnerka prowadzi badania z zakresu nanotechnologii w laboratorium Lakonii. Specjalizuje się w genetyce. Mamy jedno dziecko, Elsę.

      – Elsa. Niezwykłe imię. Bardzo ładne.

      – Po mojej babci. Nat... Natalia, moja partnerka, nalegała.

      Winda się zatrzymała. Drzwi otworzyły się na szeroki i organiczny pokład. Nie było tu schodów, ale łagodne falowania powierzchni wynosiły niektóre konsole wyżej niż inne. Efekt wydawał się prawie losowy do chwili, gdy zobaczył stanowisko kapitańskie mające bezpośrednią kontrolę wzrokową nad wszystkimi członkami załogi mostka. Projekt był elegancki, a równocześnie całkowicie obcy.

      Zauważył ich pierwszy oficer i stanął na baczność, oddając dowodzenie, ale Trejo kazał mu wrócić na miejsce. Admirał był na mostku, lecz nie przyszedł przejąć stanowiska.

      – Połączenie z przeszłością jest ważne – skomentował Trejo, gdy szli przez łagodnie nachylony pokład. – Ciągłość. Szanujemy tych, którzy byli przed nami, z nadzieją, że kolejne pokolenia zrobią to samo dla nas.

      – Tak jest, sir.

      – Proszę, Anton.

      – Anton – zgodził się Singh, ale wiedział, że zwracanie się do admirała po imieniu nigdy nie będzie dla niego naturalne ani właściwe. – Prawie nigdy nie nazywamy jej Elsa.

      – To jak, jeśli nie Elsa? – zapytał admirał.

      – Potwór. Nazywamy ją Potworem.

      Admirał zachichotał.

      – Nazwana tak po kolejnym wielkim przodku?

      – Nie – zaprzeczył Singh, a potem urwał. Obawiał się, że może przesadzać z dzieleniem się osobistymi informacjami, ale admirał patrzył na niego, czekając na resztę odpowiedzi. – Tak naprawdę nie byliśmy jeszcze gotowi, gdy Nat zaszła w ciążę. Właśnie kończyła swój doktorat, a ja robiłem dwu- i trzymiesięczne patrole jako pierwszy oficer na Cleo.

      – Tak naprawdę nikt nigdy nie jest gotowy – skomentował admirał. – Ale tego się nie wie, dopóki to się nie zdarzy.

      – To prawda. Kiedy więc Elsa się urodziła, przeniosłem się na stanowisko administracyjne, a Nat rozpoczęła prace badawcze i oboje uczyliśmy się, jak to działa z bardzo upartym noworodkiem pełnym ciągłych żądań.

      Trejo poprowadził go wzdłuż zakrzywionej rampy z boku pomieszczenia. Włazy otwierały się jak przesłony, gdy podchodzili, a potem zamykały po ich przejściu. Światło dochodziło z niewielkich zagłębień w ścianie, rozmieszczonych regularnie, ale zaokrąglonych i miękkich. Życie organiczne poddane wojskowemu planowaniu.

      – Tak więc – kontynuował Singh, idąc – byliśmy wyczerpani. I któregoś ranka, około trzeciej nad ranem, gdy Elsa zaczęła płakać, Nat obróciła się do mnie i powiedziała „ten potwór mnie zabije”. I tak już zostało. Od tamtej pory stała się Potworem.

      – Ale teraz mówicie to z uśmiechem, prawda?

      – Owszem – potwierdził Singh, widząc przed sobą twarz córki. – Dokładnie tak. I dlatego właśnie tu jestem?

      – Co masz przez to na myśli? Nie wydajesz się typem człowieka, który wolałby żyć z dala od rodziny.

      – Rozłąka z nimi na czas tej misji będzie bolesna. Upłyną przynajmniej miesiące, zanim będą mogły do mnie dołączyć na Medynie. Może nawet lata. Ale jeśli zdołam zapewnić mojej córce wersję ludzkości zaplanowaną przez wysokiego konsula, wszystko to będzie warte swojej ceny. Galaktyczne społeczeństwo pokoju, dobrobytu i współpracy to najlepsze dziedzictwo, jakie mogę sobie dla niej wyobrazić.

      – Prawdziwy wierzący – skomentował admirał, a Singh poczuł uderzenie wstydu, że być może wydał mu się naiwny. Ale Trejo mówił dalej tonem, w którym nie było ani śladu drwiny. – Ta wizja może zostać zrealizowana tylko dzięki prawdziwie wierzącym.

      – Tak jest, sir – odparł. – Anton – poprawił się po chwili.

      Admirał ruszył przodem do szerokiego korytarza, większego niż cokolwiek, co widział dotąd na statkach. Nawałnica nie miała w sobie ciasnoty innych jednostek, planów ograniczonych potrzebą eliminacji każdego zbędnego kilograma i niemarnowania żadnej przestrzeni. Ten statek emanował potęgą przez sam kształt swoich ścian. Singh poczuł falę zachwytu. Zapewne właśnie tak miało być.

      Przy stole siedziało dwoje kadetów, śmiejąc się i flirtując do chwili, gdy zobaczyli Trejo. Dowódca zmarszczył brwi, a para zasalutowała i uciekła do swoich obowiązków. Singh uświadomił sobie, że nikt nie odzywał się do nich od chwili, gdy wyszli z kabiny admirała. Wycieczka mogła sprawiać wrażenie swobodnej, ale miała być też prywatna.

      – Wyjaśnij mi, proszę, taktyczne i logistyczne problemy związane z kontrolowaniem Medyny – powiedział admirał tonem głosu, którego mógłby użyć do zapytania o godzinę.

      Singh nieco bardziej się wyprostował. Koniec rozmów o rodzinie, pora na pracę. Podciągnął odrobinę rękaw, żeby ściągnąć monitor z nadgarstka i rozłożył go płasko na opuszczonym stole. Wywołał odprawę. Przygotowywał ją od tygodni, a jednak wciąż nie opuszczał go atakujący znienacka, irracjonalny strach, że przegapił coś oczywistego, przez co admirał nie uzna go za godnego partnera. Był to stary, znajomy rodzaj strachu i wiedział, jak go od siebie odsunąć. W powietrzu nad ekranem pojawił się schematyczny obraz stacji, wykreślony cienkimi kreskami.

      – Stacja Medyna – zaczął Singh. – Przy założeniu, że nasze dane wywiadowcze są prawidłowe, mieści setki członków koalicji planetarnej oraz ich personel, włącznie z ochroną. Jeśli dodać do tego stały personel i załogę stacji oraz przebywających tam tranzytem członków związków zawodowych, mamy do czynienia z trzema, pięcioma tysiącami ludzi, szacując bardzo ostrożnie. Moim zdaniem faktyczna liczba jest dwukrotnie większa.

      – Zakładasz, że nasz wywiad się myli?

      – Monitorowanie bierne, nawet prowadzone przez wiele lat, zawsze wiąże się z większym ryzykiem błędu niż badania aktywne. A interferencja powierzchniowa wrót dokłada do tego kolejny poziom błędu – wyjaśnił Singh.

      Admirał sapnął i gestem kazał mu kontynuować. Obrócił schemat stacji i na czerwono zostały podświetlone umocnione punkty jej powierzchni.

      – Sama stacja wyposażona jest w systemy obronne. Sieć dział obrony punktowej chroni stację przed pociskami, a z czasów, gdy była Behemotem, wciąż dostępna jest jedna sprawna wyrzutnia torped. Osiem szyn, automatyczny system przeładowywania, szacunkowa pojemność czterdziestu rakiet.

      – Głowice jądrowe? – zapytał admirał.

      – Prawie na pewno nie. Brak zdolności manewrowych oraz ograniczona natura przestrzeni