5
Od powrotu do pracy na początku stycznia życie komisarz Niny Warwiłow nabrało szalonego i chaotycznego tempa. Zastanawiała się nawet, jakim cudem nie chodzi w dziurawych rajstopach, a bluzki ma dość rzadko utytłane jedzeniem Mili. Chyba tylko dlatego, że uruchomiła w sobie pewien automatyzm, funkcjonując jak zrobotyzowana samotna matka.
Dzisiaj musiała przebić się z Jagiellońskiej na kąśliwie zakorkowaną Targową, a potem równie irytująco stojącym Wałem Miedzeszyńskim aż na Saską Kępę. Stąd do szesnastej powinna odebrać Milę ze żłobka, parkując na zakazie, aby później, w wolnej chwili, zadbać o usunięcie ewentualnego mandatu. Niczego w tych operacjach nie ułatwiał nieczynny most Łazienkowski. W dziwnych okolicznościach spłonął miesiąc wcześniej, co sparaliżowało życie mieszkańców Pragi.
Po odebraniu Mili, już nieco mniej zakorkowanym fragmentem miasta, Nina musiała przedostać się na grochowski skwer Paca, gdzie obecnie mieszkały. Tam powinna małą dokarmić, pobawić się z nią trochę, no i czekała ją jeszcze robota. Praca dochodzeniowca zawsze rozpychała się na boki poza regulaminowe osiem godzin, bliżej wymiaru półtora, a nawet dwóch etatów naraz.
Komisarz Nina Maria Warwiłow była teraz trzydziestodziewięciolatką z uświnionymi ubraniami, za to bez ciekawego życia, które prognozował fakt bycia singielką po raz pierwszy od kilkunastu lat. I w zasadzie mogła jeszcze funkcjonować tylko dzięki szesnastoletniej sąsiadce z tej samej klatki schodowej. Arleta Bąk, normalna praska dziewczyna, nie żadna blaza z Saskiej Kępy, opiekowała się Milą tak samo jak przedtem swoim młodszym rodzeństwem, tylko że tym razem za pieniądze. Zajmowała się małą wspaniale i była prawie zawsze dostępna. Warwiłow zdążyła co prawda wyniuchać, że te pieniądze są rodzinie Arlety potrzebne i większość nie zostaje w kieszeni dziewczyny. Po konfrontacji nastolatka zamilkła, zaczerwieniła się, a potem obie udawały, że nic takiego się nie wydarzyło.
Dzisiaj też Arleta ratowała jej skórę, bo śledztwa w sprawie śmierci Sary Kosowskiej nie można było odstawić na bok, choćby bardzo tego chciała. Warwiłow zaparzyła sobie entą kawę w snobistycznym ekspresie, pozostałości po związku z Tomkiem. A potem cichutko, żeby tylko Mila nie zobaczyła, że matka się wymyka, i z tej okazji nie urządziła awantury, ruszyła z powrotem na Jagiellońską 51.
Tak jak przewidywała, o godzinie siedemnastej praska komenda znajdowała się już w całkowitym oblężeniu. Prawdopodobnie i ona straciła anonimowość jako prowadząca sprawę, w końcu „Nina Warwiłow” i tak było hasłem dobrze znanym warszawskim reporterom śledczym.
Wozy transmisyjne zablokowały wjazd na komendę i Warwiłow czuła, że nikt tego nie ogarnia. Praska komenda, stojąca na absolutnych peryferiach miasta, zwyczajnie nie była przygotowana na ten najazd medialnych barbarzyńców. Tylko jeden funkcjonariusz pilnował wejścia, gdzie stłoczyło się kilkadziesiąt osób.
Ktoś powinien za to dostać opieprz. Teraz jednak, co wydawało się wyjątkowo złośliwe, Warwiłow musiała znaleźć sposób, żeby przebić się do pracy, w której miała spędzić długie nadgodziny. Przez moment przeszło jej przez myśl, żeby zamiast tego odjechać stąd, wrócić do domu i zwolnić Arletę z jej dobrze płatnych obowiązków. Białkowi nagadać później, że nie mogła się przebić, być może zwalając to na funkcjonariusza z prewencji przy bramie, który i tak miał przechlapane.
Zamiast tego Nina zaparkowała prywatną mazdę na kawałku trawnika kilkadziesiąt metrów od komendy, zmienionego dzisiaj w błotniste chaotyczne parkowisko. Wyszła z samochodu i przystanęła koło młodego faceta, usiłując wyłapać moment, żeby przebić się do przodu z odznaką.
Nie zdążyła. Wydawało jej się, że nikt na nią nie patrzy, ale chwilę później gość odwrócił się w jej stronę z uśmiechem na ustach.
– Komisarz Warwiłow, prawda?
Nie odpowiedziała. Specjalnie go to nie zraziło.
– Czy znana jest przyczyna śmierci Sary Kosowskiej? – zapytał.
– Co…
– Znacie już motyw?
– Przepraszam, ale kim pan jest?
Nie miał żadnej plakietki, za to znakomity styl: piaskowy płaszcz z podniesionym kołnierzem, blond włosy gładko zaczesane do tyłu. Był wysoki i nawet odpowiednio przygarbiony.
– Piotr Żółtowski – przedstawił się, tak jakby to cokolwiek wyjaśniało. – Jacyś pierwsi podejrzani?
– Z której pan jest gazety? – powiedziała, rozglądając się nerwowo.
Wysoka dziennikarka już odwróciła się w ich stronę, przypatrując się Warwiłow, ale chyba jej nie rozpoznała.
– Z żadnej – uśmiechnął się. – Mam przyjemność pracować jako niezależny dziennikarz śledczy.
– Aha. Ile pan ma lat w ogóle?
Zaczęła przebijać się do przodu przez tłumek, usiłując zyskać na czasie i mając nadzieję, że zostawi gościa z tyłu.
Nadzieja okazała się płonna, Żółtowski rozdał łokcie na prawo i lewo i wciąż trzymał się blisko.
– Wystarczająco – odpowiedział jej na pytanie. – A na Facebooku mam trzynaście tysięcy.
– Trzynaście tysięcy czego? – Ale zanim wyjaśnił, dodała: – Przepraszam, głupie pytanie. Nie chcę wiedzieć.
Postawna dziennikarka z przypiętą plakietką jednej z największych stacji przysunęła się z mikrofonem z prawej strony. Zaczęło krążyć magiczne hasło „komisarz Warwiłow”.
– Nie mam już nic do powiedzenia – rzuciła i przepchnęła się w stronę funkcjonariusza, unosząc odznakę. – Proszę mnie przepuścić.
Piotr Żółtowski został gdzieś z tyłu, ale czuła, że przedostanie się na komendę wymagało od niej użycia siły fizycznej. Spocona i wściekła na komendanta, że pozwala na taki bałagan, przemknęła do swojego pokoju. Za szybka na Białka, nie dość jednak na Chodkowskiego.
Wszedł do jej pokoju, zanim zdążyła powiesić płaszcz.
– A więc poradziłeś sobie, Ethanie Huncie? – zapytała, bo na twarzy wypisane miał zadowolenie.
– Chodź ze mną – powiedział, a w drodze do swojego pokoju zaczął jej tłumaczyć: – Technicy jeszcze to czyszczą, ale już mi coś podesłali. Mieliśmy fart.
– To znaczy?
– Zaszedłem z tym portretem między innymi do Żabki przy kinie Praha.
– Dlaczego tam?
– Zatrzymali się na śniadanie tuż obok, przed zaćmieniem. I najwyraźniej dziewczyna wyskoczyła z knajpy, żeby kupić papierosy, zapamiętał ją sprzedawca.
Weszli do pokoju starszego aspiranta, na jego biurku leżały wydruki.
– Nie zostawiaj tak bez opieki – ostrzegła, przeglądając zdjęcia. Twarzy prawie nie było widać. – Tu niewiele – zauważyła.
– Nie, ale zaraz będzie lepiej. – Chodkowski usiadł do komputera. – O, już przesłali – powiedział i przez chwilę zajadle klikał myszką.
Czekała cierpliwie.
– Wiesz, co jest najlepsze? – zapytał.
– Mów.
– Sprzedawca uznał, że dziewczyna jest nieletnia.
– Tak młodo wyglądała?
– Najwyraźniej. A kupowała papierosy. I poprosił ją o dowód, taki porządniak.
–