– Wiem, o co ci chodzi.
– No świetnie – uśmiechnął się Krystian. – Jesteśmy umówieni?
– Nie.
Producent całkiem filmowo wytrzeszczył gały.
– Nie rozumiem.
– Przepraszam – powiedział Borewicz, zastanawiając się, co robi – ale nie będę dla was dalej pracował po tym zleceniu.
– Ale… przecież zaoferowaliśmy ci stabilny angaż.
– Właśnie dlatego nie mogę tego przyjąć – odparł i odszedł, zostawiając Krystiana kompletnie osłupiałego.
Nie zamierzał mu tłumaczyć, że gdyby to przyjął, stałby się pełnoetatowym twórcą reklamowego gówna. I zmniejszył prawdopodobieństwo nakręcenia czegoś serio, na co pojawiła się ostatnio duża szansa. Mimo to już godzinę po rozmowie trudno było mu uwierzyć, że w sekundę odrzucił stabilność i perspektywę wygrzewania się w Indiach tak długo, jak będzie chciał, i trenowania jogi w indyjskich klasztorach tak długo, aż zmieni się w ludzką plastelinę. Za to znacznie przybliżył wizję powrotu do domu rodzinnego, z którego dopiero niedawno się wyprowadził.
Podobnie postąpił godzinę temu, gdy sprowokował Lutka – czasami nie wiedział, co robi, po prostu to robił. Dopiero po fakcie pomyślał, że chyba rzeczywiście udało mu się obudzić wszystkich z letargu po śmierci Sary.
Żałował, że w kościele nie można palić. Lutek chrapnął. Pani, która modliła się dwie ławki przed nimi, odwróciła się zdenerwowana. Borewicz wzruszył ramionami, usiłował się skupić na architekturze, na tych sklepieniach gotyckich. Jeszcze z godzina do papierosa, pomyślał, a dwie do snu, którego potrzebował coraz bardziej.
Kiedy opuścili katedrę, było już całkiem ciemno, światło latarni odbijało się od pokrytego mosiądzem pomnika Kapeli Praskiej. Na sąsiadującym skwerze, nakręcone wiosną i wysoką temperaturą, zbierały się grupki ludzi, przy których trzydziestoletni Borewicz czuł się stary.
W zasadzie nie wiedziałby, o czym gadać z dzieciakami, którym telefony zastąpiły mózgi, jakim cudem miał więc robić skierowane do nich reklamy? Czy hasła „Hitchcock” lub „Polański” mogły im coś powiedzieć? A „Fellini” skojarzyć się z czymś innym niż fellatio?
Stanęli przed kinem Praha, zbici w kupkę, wiało tu chłodem i choć Bartek ze zmęczenia sam ledwo widział na oczy, dostrzegał, że Paweł również cały drży. Milczeli, owiewani wieczornym wiatrem i nawoływaniem się warszawskiej młodzieży. I teraz zamiast pobudzenia i niepokoju wszyscy czuli po prostu smutek. Zaczęli ten dzień jako wielka piątka, a kończyli we czworo. Choć Sara była denerwująca i absorbująca uwagę, fakt, że już nigdy jej nie zobaczy, przesłaniał wszystko inne i do Borewicza pierwszy raz w pełni to dotarło.
– Jest coś nowego? – zapytał Lutka, który pokręcił głową.
Karolina przytuliła się do Pawła, a może to on do niej. Wciąż nie palił, co było niepokojące. A jedyne słowa, które wypowiedział po przesłuchaniu, to te w mieszkaniu kilka godzin wcześniej.
– Nic a nic? – ponowił Borewicz. – Nawet po tym portrecie?
– Nie. Jeszcze nie.
– Przecież to jest dwumilionowe miasto, ktoś musi coś wiedzieć.
Milczenie.
– Czyli rozjazd? – zapytał w końcu Lutek.
Mieszkali w okręgu o średnicy kilometra, na przecięciu dwóch dzielnic. Sara i Borewicz na Pradze-Północ. Lutek, Karolina i Paweł na Pradze-Południe. Wracali razem, kiedy tylko mogli. Trzymali u siebie nawzajem zapasowe klucze, podlewali kwiaty i odbierali pocztę.
Dzisiaj jednak Borewicz odnosił wrażenie, że wszyscy woleliby pobyć osobno. Może nawet Karolina z Pawłem, gdyby mogli. Paweł bywał dla narzeczonej wielkim ciężarem i pewnie łatwiej byłoby jej dzisiaj samej.
Nie mogli jednak i cała czwórka czekała, aż po kolei od strony alei Solidarności i od Targowej pojawią się dwa ubery. Do jednego wsiedli Karolina z Pawłem, do drugiego Lutek. Tylko Borewicz nic nie zamawiał, spod kina Praha miał do siebie dziesięć minut piechotą.
Patrzył, jak odjeżdżają, a potem ruszył Jagiellońską. Lubił te wieczorne spacery, tu było najwięcej życia w mieście – i życie na Pradze-Północ kryło w sobie gotowe scenariusze. Tylko z przypadków sąsiadów z własnej klatki schodowej mógłby utkać coś przyzwoitego, choć bardziej w duchu Domu złego niż Na wspólnej. I nawet gdyby było go kiedyś stać, nie wyniósłby się z Pragi.
Na rogu z ulicą Kępną, przy której mieszkał, Borewicz zapalił kolejnego papierosa. Dwadzieścia metrów przed nim, pomimo zakazu postoju, zaparkował samochód. Wysiadła z niego kobieta w płaszczu i przebiegła przez jezdnię. Borewicz przystanął, wpatrując się w nią ze zdziwieniem: była bardzo podobna do policjantki, która przesłuchiwała ich dzisiaj rano.
7
Po intensywnym słońcu nie zostało już śladu, kiedy Warwiłow dojeżdżała do siedziby praskiej prokuratury, położonej w dość nieładnej części ulicy Jagiellońskiej. Przewidywała, że Stassberg będzie zły, bo zatrzymała go w pracy. Chociaż to ona miałaby prawo do złości. Sprawa śmierci Sary Kosowskiej była priorytetowa, a prokurator ulotnił się rano z miejsca zdarzenia, jakby chodziło o kradzież gazety ze stoiska.
Zaparkowała samochód i weszła do dwupiętrowego budynku w kolorze wyblakłej zieleni. W środku szybko pokonała dwa piętra, weszła do gabinetu Stassberga bez pukania i od razu zobaczyła, że jest już spakowany do domu. Komputer miał wyłączony, papiery – jak co dzień po zakończeniu pracy – uporządkowane i wbijał w nią te swoje stalowobłękitne oczy.
Tak jak wtedy, gdy się poznali, nie potrafiła go rozczytać. Po chwili ułatwił jej jednak zadanie, wymownie spoglądając na sportowy zegarek na nadgarstku.
– Zatrzymujesz urzędnika po pracy – oznajmił.
– Też jestem urzędniczką – mruknęła, siadając naprzeciwko.
– Gwoli ścisłości to nie… – zaczął, ale nie miała czasu i cierpliwości, więc weszła mu w słowo:
– Nie pytasz, jak rezultaty śledztwa?
– A są już jakieś? – odbił piłeczkę, lekko naburmuszony.
– Nie obawiasz się pytań? – drążyła, a po chwili zrozumiała i sama sobie odpowiedziała: – Nie chcesz, żeby cię pytali, właśnie dlatego utrzymujesz dystans do sprawy.
Wyszczerzył się bezczelnie, ale to chyba było lepsze niż obraza.
– Czyżbyś mnie rozgryzła?
Prawda była jednak taka, że znowu, tak jak dwa i pół roku wcześniej, kompletnie nie umiała tego dokonać. Nawet dwuletni związek, połączony ze wspólnym mieszkaniem, zwieńczony nieudaną próbą zaręczyn, nie pomógł jej w odkryciu, jakim człowiekiem jest Maciej Stassberg.
– Jednym słowem, masz to gdzieś – powiedziała.
– Nieprawda.
– Albo masz coś innego na oku? – odgadła.
– Może – odparł. – Choć nie nazwałbym tego innym.
– Wyżej.
– Nie zaprzeczę.
– I nie chcesz sobie nasmrodzić porażką. – Pokiwała głową. – Okej, wystarczy. W każdym razie potrzebuję twojej pomocy.
–