– Ja nie zapamiętuję imion, przecież wiecie – rzucił Borewicz. – Pomyślałem, że nie jest w typie Lutka i tyle.
– Dlaczego?
– Wyglądała na wrażliwą.
– Dzięku… – zaczął Lutyński.
– Czy ktoś wie, jak miała na imię? – przerwała Warwiłow ostro.
Cisza. Wzięła do ręki notatnik.
– Dobra, wrócimy do tego. Czyli jedna grupa wyszła na taras, a druga robiła frappé. O której to mogło być?
– Koło wpół do jedenastej – odparł Borewicz. – Lutek wciąż nawijał o zaćmieniu słońca, że nie zdążymy.
– Dokładnie o wpół do jedenastej – uściślił Lutyński. – Sprawdzałem czas.
– A kiedy nastąpiło wyjście po lód?
– Z piętnaście minut później. Nie mogliśmy się odnaleźć w kuchni Sary, za dużo szafek. W końcu zlokalizowaliśmy kawę i cukier i dopiero wtedy zorientowaliśmy się, że nie ma też lodu. I to już była…
– Dziesiąta pięćdziesiąt – powiedział Borewicz. – Bo powiedziałeś: za siedem minut zaćmienie słońca, nie? A przedtem, w klubie, mówiłeś, że dziesiąta pięćdziesiąt siedem.
– No tak. W takim razie za dziesięć jedenasta wyszliśmy do sklepu, wróciliśmy, dodaliśmy lodu i potem już prosto na górę, bo była już jedenasta i przegapiliśmy szczyt zaćmienia. Postawiłem kawę przy wejściu…
– A Sara?
– Nie wiem. Patrzyłem na słońce.
– Sara wzięła sobie kubek – powiedziała Moskal.
– Od razu wzięła? Czy po jakimś czasie? – zapytała Warwiłow.
– Tak, od razu. Potem schowała się do środka.
– Dlaczego?
Karolina wzruszyła ramionami.
– Czy przedtem uskarżała się na zmęczenie? – drążyła Warwiłow.
– Nie wiem. Może.
– No a potem ja poszedłem sprawdzić… czy wszystko z nią w porządku – powiedział Kosowski. Zamilkł i położył sobie dłoń na czole, zasłaniając twarz.
Karolina objęła go ramieniem.
– Czyli o dziesiątej trzydzieści Sara idzie z wami na taras – podsumowała Warwiłow – a o dziesiątej pięćdziesiąt druga grupa wychodzi do sklepu. Czy zamykaliście drzwi wejściowe na klucz?
– Nie.
– Nie i tak – uściślił Borewicz. – Bo są na zatrzask.
– Sara zostawiła na wierzchu klucze, więc je zabrałem – dodał Lutyński.
– Dobra. W takim razie nikt nie wie, gdzie w trakcie tego wszystkiego była bezimienna dziewczyna, i nikt nie widział jej wychodzącej z mieszkania, tak?
Milczenie.
– Czy jesteście tego pewni? – zapytała Warwiłow.
Rozejrzała się. Dwa piętra i co najmniej cztery sypialnie. Mieszkanie dobre do zabawy w chowanego.
– Bo jeśli nie wyszła i wciąż przebywała w środku, kiedy poszliście do sklepu – Warwiłow popukała długopisem w notatnik – to mamy całe dziesięć minut, kiedy została sam na sam z frappé.
Cisza.
– I mogła wyjść z mieszkania, zatrzaskując drzwi. Nigdy byście się nie zorientowali. Czy w budynku są kamery?
– Kiedyś mają być, ale teraz, sama pani widziała, nawet windy wyłożone są jeszcze dyktą… – powiedział Lutyński.
– Czy myśli pani – podjęła Moskal – że mogła tam czegoś… dosypać?
– Nie wiem.
– Lutek, kim ona jest? – Dziewczyna podniosła głos.
– Nie wiem, kurwa, przecież powiedziałem…
– Uspokójcie się – przerwała Warwiłow. – Zostawmy na razie pytanie, kim jest. Skąd wiedziałaby z którego kubka będzie piła Sara?
– Wszyscy wiedzieli – powiedziała Moskal po chwili ciszy.
– To znaczy?
– Sara piła kawę tylko w tym kubku z owcą. Lutek o tym mówił głośno…
– Wszyscy mówiliśmy – wybuchł Lutyński. – Może zaraz powiesz, że to ja ją zajebałem? Nie znam tej dziewczyny i w ogóle dlaczego miałaby zrobić krzywdę Sarze? Sama mówiłaś o tym pieprzonym kubku z owcą co najmniej trzy razy! Równie dobrze mogę to zrzucić na ciebie.
– Jak możesz…
– Przestańcie – przerwał Borewicz. – Przecież to niczego nie zmieni.
Karolina Moskal ciężko oddychała, patrząc ze złością na Lutyńskiego, a Paweł Kosowski wciąż ukrywał twarz w dłoniach i wydawało się, że płacze.
Warwiłow zerknęła nerwowo na zegarek. Uciekały cenne minuty.
3
O godzinie trzynastej komenda policji Praga-Północ przypominała atakowaną twierdzę. Machiny oblężnicze w postaci wozów transmisyjnych zasłoniły wjazd na parking, a Warwiłow czuła, że to dopiero rozgrzewka. I było kwestią czasu, kiedy dziennikarze zorientują się, że właśnie ona, szczupła i ciemnowłosa, w zwykłym granatowym płaszczu, prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Sary Kosowskiej.
Jeszcze jednak można było się przebić. A kiedy dotarła do budynku, nawet nie zajrzała do swojego pokoju, tylko skierowała się prosto do gabinetu Białka.
Niedługo trwało bezkrólewie w Wydziale Dochodzeniowym po odejściu inspektora Matkowskiego. Kiedy Nina wróciła z urlopu macierzyńskiego, w biurze naczelnika powitał ją Aleksander Białek, który razem z nią zaczynał karierę, a w trakcie jej nieobecności przeskoczył kilka progów. Nie musiała przeprowadzać dochodzenia w tej sprawie. Było jasne, że poszybował w górę odrzutem politycznym.
Sam pokój naczelnika nie zmienił się wiele. Widziała tylko mniej książek – których Białek raczej nie czytał, i czuła mniej odoru papierosów – których z pewnością nie palił. Szczycił się zasłużoną opinią jednego z najlepszych sportsmenów na komendzie. Mocno zbudowany i mimo czterdziestki na karku z roku na rok jakby coraz bardziej muskularny. I ta przeklęta woda kolońska, którą pachniał; dziwne, że żadna z dziewczyn nie zwróciła mu na to uwagi, a może właśnie dlatego pozostawał jednym z niewielu kawalerów na komendzie Praga-Północ.
Przynajmniej teraz Warwiłow nie była już w ciąży. I w miejsce nudności, które wywoływał koloński aromat Białka, czuła zwykły dyskomfort.
Nowy naczelnik wbił w nią spojrzenie, kiedy weszła.
– Jak stoisz z czasem? – zapytał.
– Bardzo źle. – Opadła ciężko na fotel. – Nie powinnam tego brać.
– Ale jesteś najlepsza.
Pod jej nieobecność Białek musiał naczytać się motywacyjnego chłamu; takie właśnie teksty podrzucał jako szef dochodzeniówki: „Tylko ty możesz wykorzystać swój potencjał”, „Nie poddawaj się przy pierwszej przeszkodzie” i podobne. Nawet jeśli to biło sztucznością