Wreszcie Grace skręca w boczną uliczkę i kieruje się do jednego z apartamentowców. Blok nie jest brudny ani zrujnowany, ale gdy patrzę na jego bezbarwną betonową fasadę, czuję się nieswojo. Zatrzymuję się; nie mam pojęcia, co robić dalej.
Grace znika w środku, a ja zdaję sobie sprawę, że jest już za późno. Żeby otworzyć drzwi, na pewno muszę wstukać kod; bez niego nie wejdę do budynku. Poza tym nie znam numeru mieszkania, nie wiem nawet, na którym z trzech pięter się znajduje.
Mimo wszystko podchodzę do drzwi, przez które przed momentem przeszła Grace. Z zaskoczeniem konstatuję, że wcale nie są zamknięte. Klatka schodowa wygląda bardzo spartańsko – nie ma windy, na górę prowadzą jedynie schody. Mam stąd widok na cały korytarz na parterze. Grace tu nie ma, a w tak krótkim czasie nie zdążyłaby otworzyć drzwi kluczem ani doczekać się, by ktoś ją wpuścił. Ruszam więc na piętro, z każdym krokiem czując narastający ciężar w piersi.
Zauważam ją na drugim piętrze, wchodzi do mieszkania w końcu korytarza. Już nie wydaje się zdenerwowana – nie rozgląda się na boki jak w kawiarni.
Jeszcze nie jest za późno. Mogę odwrócić się na pięcie i odejść. Powtarzam tę myśl jak mantrę, ale nic to nie daje; chwilę później staję przed drzwiami mieszkania i naciskam klamkę. Nie są zamknięte. Na mój widok Grace podskakuje gwałtownie, jej twarz zastyga w wyrazie zdumienia.
– Kur…! Co ty robisz?! Mało nie umarłam ze strachu!
Przyciska dłoń do serca, jakby chciała w ten sposób uspokoić jego rytm. Wchodzę do środka, w duchu przeklinając własną głupotę. Nie mam pojęcia, w co się pakuję ani nawet co tu się dzieje. A na pewno nic dobrego.
Mieszkanie – do kogokolwiek należy – jest sterylnie czyste. Trudno mi uwierzyć, że doszło tu do scen, o których opowiadała mi Grace. To ona przerywa przedłużające się milczenie:
– Mimo wszystko cieszę się, że tu jesteś. Jak mnie…? Zresztą nieważne. – Odwraca się w kierunku zamkniętych drzwi, lecz zamiera w pół kroku. – Nie dam rady tam zajrzeć, Simone. Nie mogę. On tam leży… nieżywy.
Znowu płacze. Coś każe mi wierzyć, że to szczere łzy.
Powoli wymijam Grace, przygotowując się na najgorsze. Zaciskam powieki i gwałtownym ruchem otwieram drzwi na oścież. Kiedy wreszcie zdobywam się na odwagę i zerkam do środka, moim oczom ukazuje się świeżo posłane łóżko. I tylko tyle.
Robię kilka kroków i toczę wzrokiem po pokoju: białe ściany, wnęka zabudowana szafą, idealnie czysty beżowy dywan. Jednak nikogo tam nie ma – ani żywego człowieka, ani zwłok. A na żadnym ze stolików nocnych nie stoi lampa. Nim zdążę się odwrócić, Grace wyskakuje zza moich pleców i staje na środku pokoju.
– Co u…? Nie rozumiem. – Osuwa się na kolana i zagląda pod łóżko. – Ale… on… ja…
Wyraźnie brakuje jej słów. Podnosi się i patrzy na mnie nieobecnym wzrokiem.
– Posłuchaj – mówię. – Nie mam pojęcia, w co ze mną pogrywasz, ale mam już dość. Nie chcę cię więcej widzieć ani mieć z tobą nic do czynienia. Nigdy więcej. Koniec.
Chyba nawet mnie nie słyszy. Siada na łóżku, dłońmi kreśli koła na nieskazitelnie białej kołdrze.
– Nic nie rozumiem – mamrocze. – On był martwy. Na pewno. Ja… ja go zabiłam.
Całym jej ciałem wstrząsają dreszcze.
– Grace, tu nie ma żadnych zwłok. Nikogo nie zabiłaś. Nie ma śladu krwi. Ani śladu.
Już mam się ruszyć, kiedy przypomina mi się pewien szczegół, który nie pasuje do reszty. Wyciągam z torebki pluszowego królika.
– Skąd to wzięłaś?
– Mówiłam ci przecież. To moje. Mam go, odkąd pamiętam. Uwierz mi, Simone. Musisz mi pomóc. Nie mam do kogo się zwrócić.
Wychodzę z sypialni. Nie chcę dłużej tego słuchać. Ona jednak wypada za mną do salonu.
– Proszę cię. Chcę tylko porozmawiać. Ogarnąć rozumem, co się stało. Nie zmyślam, Simone. Byłam tu z nim zeszłej nocy, a on był… martwy.
– Ale tu nie ma ciała! – krzyczę. – Czego ty ode mnie chcesz?!
Nim zdąży odpowiedzieć, z wnętrza mieszkania dobiega głośny trzask. Nie mam czasu ocenić sytuacji, czy choćby się przestraszyć, bo ułamek sekundy później ktoś otwiera drzwi i rzuca się do wyjścia z takim impetem, że przewraca Grace na podłogę. Udaje mi się dostrzec tylko jego plecy – to bez wątpienia mężczyzna. Zapamiętuję szarą marynarkę i czarne trampki. Nic więcej nie jestem w stanie zarejestrować. Przez chwilę stoję, sparaliżowana szokiem; później jednak pochylam się i pomagam Grace wstać. Ona też wygląda na wstrząśniętą.
– Kto to był? – pytam. – To ten Lucas?
Dziewczyna kręci głową.
– Nie wiem, kto to był, ale to nie on. Na pewno nie on.
Ciekawi mnie, skąd ta pewność, skoro mężczyzna przemknął obok nas tak szybko, ale Grace ignoruje moje pytanie. Świdruje wzrokiem drzwi, jakby w ich kształcie kryło się rozwiązanie wszelkich problemów. Wyglądam na klatkę, ale po tajemniczym mężczyźnie nie ma już śladu.
– Kimkolwiek był… wszystko słyszał – konstatuje Grace. – Każde nasze słowo. Jak mówię, że… zabiłam Lucasa…
Pod koniec szlocha tak głośno, że ledwie mogę zrozumieć sens jej słów.
– Przecież sama widzisz, że nikt nie leży tu martwy. Nie zrobiłaś mu krzywdy. W pokoju zostałyby ślady krwi albo chociaż szamotaniny. Nic takiego tu nie ma.
Staram się przemawiać łagodnie, lecz zamiast ją uspokoić, wywołuję jeszcze silniejszy wybuch płaczu. Dziewczyna oddycha płytko, chrapliwie.
– To bez sensu. Bez sensu – powtarza w kółko, jakby się zacięła.
– Spróbuj się uspokoić, Grace. Powinnyśmy stąd iść.
Pozwala mi zaprowadzić się do drzwi wejściowych, ale zapiera się o framugę.
– Czekaj! Mój telefon. Musimy go znaleźć.
Jeszcze jakiś czas temu oburzyłabym się na to „my”, ale teraz czuję się w obowiązku jej pomóc. Już sama moja obecność w tym miejscu świadczy, że wplątałam się w historię Grace. Muszę znaleźć odpowiedź na kłębiące się w głowie pytania. Mimo niebezpieczeństwa, w jakim zapewne znalazłyśmy się obie, chcę służyć jej wsparciem.
– No to chodź – mówię. – Pomogę ci szukać. Zajrzyj tam, a ja wrócę do sypialni. Tak będzie najlepiej. Ale pospiesz się, kto wie, może tamten człowiek zamierza tu wrócić.
Kiwa głową i odwraca się tyłem do drzwi, obrzucając spojrzeniem cały pokój. Zakładam, że próbuje odtworzyć w myślach wczorajszy wieczór, iść niejako po własnych śladach. Nie wiem, co tak naprawdę tu się wydarzyło i czy istotnie ktoś zginął, ale jedno jest pewne. Coś wyraźnie doprowadziło to dziecko na skraj wytrzymałości.
W sypialni nie znajduję ani śladu ludzkiego bytowania. W ogromnej szafie dostrzegam tylko cztery metalowe wieszaki, które rozkołysał impet odsuwanych drzwi. Komoda i stoliki nocne też są zupełnie puste.
Zaglądam pod łóżko, ale tam też nic nie ma. Moim oczom ukazuje się jedynie idealnie czysty dywan. Nigdzie nie ma ani odrobiny kurzu. Podnoszę kołdrę i przyglądam się