– Wiem, że osiemnaście lat temu pani córka została uprowadzona podczas spaceru w parku. Miała tylko sześć miesięcy.
Chociaż siedzimy koło grzejnika, czuję, jak robi mi się zimno.
– To żadne wiadomości. Mogła to pani wyczytać w internecie. Wszystkie te dane są dostępne publicznie. – Sama słyszę, jak niepewnie brzmi mój głos.
Kiwa głową. Czyżby zamierzała tak szybko się poddać?
– Ma pani rację. Na razie nie mam solidnych dowodów. Jeszcze nie. Wolałabym, żeby było inaczej.
Zupełnie nie potrafię jej rozszyfrować. Widzę, że ze mną pogrywa, ale w jakim celu?
– Jeśli nie ma pani żadnych informacji, marnuje pani mój czas. – Wstaję i ruszam do drzwi, chociaż nie jestem pewna, czy na tak miękkich nogach w ogóle tam dojdę.
– Proszę zostać. – Zrywa się z krzesła i łapie mnie za rękę. Ma ciepłą dłoń. – Wiem, że to dla pani trudne, ale musi mnie pani wysłuchać. Proszę tylko o tyle. Potem nie będę pani dłużej zatrzymywać.
Mówi się, że każda matka ma silny instynkt, naturalną zdolność pomagającą jej chronić swoje dziecko. Ja już matką nie jestem, ale kiedy tak patrzę na tę młodą kobietę, jakiś wewnętrzny głos każe mi dać jej szansę.
– Więc co poza ogólnodostępnymi faktami wie pani o mojej córce?
– Pani Porter. Simone. Ja naprawdę nie jestem wariatką ani nie próbuję pani oszukać. – Z powrotem opada na krzesło, a ja po chwili robię to samo.
– Niech mi pani przynajmniej pokaże jakiś dowód tożsamości. Mój pani widziała. Mam prawo prosić o to samo.
Dziewczyna sięga do kieszeni.
– Mam przy sobie tylko legitymację studencką. Proszę.
Podnoszę plastikową kartę, oglądam zdjęcie. Na pewno przedstawia osobę, z którą teraz rozmawiam. Dokument wystawiony jest na nazwisko Grace Rhodes. Tylko skąd mam wiedzieć, czy nie jest fałszywy? Czerwone logo University of London wygląda autentycznie, podobnie jak czcionka, ale tego typu dokumenty zapewne łatwo podrobić.
– Ma pani cokolwiek innego? Może prawo jazdy?
Kręci głową.
– Jeszcze nie zrobiłam kursu. Chciałam zacząć, ale mam tyle zajęć, że nie znalazłam czasu. Ale kiedyś się do tego zabiorę.
Wytłumaczenie brzmi prawdopodobnie. Postanawiam jednak mieć się na baczności, słuchać uważnie. Pozwolę jej mówić, dopóki nie zorientuję się, czego ode mnie chce. Bo przecież każdy czegoś chce, prawda?
– Proszę kontynuować – mówię i przyglądam jej się uważnie, z mowy ciała starając się wyczytać, czy kłamie. – Twierdzi pani, że Helena żyje? Co pani o niej wie? Gdzie jest teraz?
Dziewczyna patrzy mi prosto w oczy.
– Ona żyje, przysięgam na wszystko.
Przyjmuję te słowa z obojętnością. Słyszałam już podobne deklaracje z ust wróżek, chiromantów i różnej maści spirytystów, ale nic z tego nigdy nie wynikło. Helena się nie odnalazła. Milczę więc i pozwalam jej skończyć.
– Ja… nie potrafię powiedzieć, co dokładnie się stało. Nie wiem… Ona tego nie wie. Ale nic jej nie jest. To znaczy… nie było.
Znowu robi mi się słabo. Nie mam siły tego słuchać. Mam dość tej rozmowy. Jeszcze wiele lat po zniknięciu Heleny czułam przypływ nadziei za każdym razem, kiedy ktoś twierdził, że coś o niej wie. Wszystko to jednak okazywało się albo kłamstwem, albo fałszywym tropem. Rozdrapywanie starych ran za każdym razem bolało bardziej.
– Muszę wracać do pracy. Przerwa na lunch zaraz się skończy.
Podnoszę się z miejsca, zbieram torebkę. Dziewczyna patrzy na mnie z otwartymi ustami. Dociera do mnie, że nie spodziewała się takiej reakcji. Może myślała, że na kolanach będę ją błagać, żeby natychmiast zawiozła mnie do Heleny.
– Ale… ale ja…
– Myśli pani, że nikt przed panią tego nie próbował? Nie przyszedł do mnie z jakąś wyssaną z palca historią, twierdząc, że wie, gdzie jest moja córka? Czego pani w ogóle ode mnie chce? Pieniędzy? O to chodzi? – Wyciągam z portfela dwadzieścia funtów, rzucam banknot na stół. Dziewczyna nawet go nie zauważa, wpatruje się we mnie rozszerzonymi oczami. Siedzący przy innych stolikach ludzie też odwrócili się w naszą stronę. Mój głośny wybuch wzbudził ich ciekawość.
Zostawiam pieniądze, zakładam torbę na ramię. Dostrzegam wtedy, że policzki dziewczyny są mokre od łez.
– Chcę tylko coś pani pokazać – odzywa się niemal szeptem.
Sięga do kieszeni, a ja oczami wyobraźni już widzę ostrze noża. Po chwili jednak umysł uspokaja się i rejestruje, na co tak naprawdę patrzę.
Dziewczyna trzyma królika z niebieskiego pluszu.
Zabawkę Heleny.
– Skąd to pani wzięła? – pytam, niezdolna oderwać wzroku od pluszaka.
Grace podaje mi go, gdy wyciągam drżącą rękę.
– Czyli mam rację. To należało do niej, prawda? Do pani córki. Musiałam się upewnić.
Jej słowa ledwo do mnie docierają. Osuwam się na krzesło i uważnie przyglądam się zabawce, próbując opanować emocje, odzyskać trzeźwy osąd sytuacji. Co bym zrobiła, gdybym miała nakręcić reportaż o takiej historii? Zapewne powiedziałabym matce zaginionego dziecka, że identycznych zabawek mogły być miliony. Matt kupił królika w sklepie charytatywnym, nie znaliśmy więc nazwy producenta. Ja pamiętam tylko to, że Helena uwielbiała tego królika. I że miała go ze sobą, kiedy ją uprowadzono.
Chłonę pluszaka wzrokiem, gładzę palcami miękki materiał. I mam całkowitą pewność, że to jest dokładnie ten sam króliczek. Unoszę go do twarzy i wdycham zapach tkaniny; pachnie obco, proszkiem, którego nigdy nie używałam.
– Co to ma znaczyć? Proszę mówić. Natychmiast! Skąd to pani wzięła?
Znów podnoszę głos; jeszcze więcej głów odwraca się w naszą stronę.
Grace bierze głęboki oddech i odpowiada:
– Zabawka należy do mnie. Mam ją, odkąd byłam malutka.
Tylko raz w życiu czułam się, jakby ziemia usunęła mi się spod nóg. To było wtedy, kiedy Helena zniknęła. Teraz jednak to samo wrażenie ogarnia mnie znów. Te same duszności i huk przyspieszonego tętna.
– Co pani powiedziała?
Na pewno się przesłyszałam. Za chwilę wszystko się wyjaśni.
– Królik jest mój. Odkąd byłam bardzo malutka.
– Ale… to znaczy…
Grace wciąga powietrze ze świstem.
– Potrzebuję pani… Potrzebuję twojej pomocy, Simone. Wydaje mi się, że jestem twoją córką, i muszę wiedzieć, co tak naprawdę zaszło.