– No i widzisz? – rzuca Blanche dziwnym tonem. – Niespodzianka.
* * *
To zawsze Blanche organizuje koncerty. Tego wieczoru przedstawia swoje najnowsze odkrycie, cudowne dziecko z Katalonii – osiemnastoletniego zaledwie monsieur Casalsa. Wypatrzyła go, gdy grał jako drugi wiolonczelista w orkiestrze teatru Folies-Marigny. Casals zaczyna od sonaty wiolonczelowej Saint-Saënsa i od pierwszych akordów słychać, że ten chłopak to prawdziwy cud. Normalnie słuchałbym go jak urzeczony, dziś jednak nie mogę się skupić. Rozglądam się po publiczności – goście stoją pod ścianami okazałego salonu, przodem do instrumentalistów na środku. Pośród mniej więcej sześćdziesięciu słuchaczy doliczam się kilkunastu wojskowych, w większości kawalerzystów jak Aimery. Wiem na pewno, że przynajmniej połowa z nich jest powiązana ze sztabem generalnym. Po chwili odnoszę wrażenie, że ja również ściągam na siebie ukradkowe spojrzenia – najmłodszy pułkownik w wojsku, kawaler do wzięcia, siedzi obok atrakcyjnej żony wyższego urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a jej męża nigdzie nie widać. Przyłapanie pułkownika na moim stanowisku na pozamałżeńskim romansie wywołałoby skandal, który mógłby zrujnować karierę. Próbuję o tym nie myśleć, skupić się na muzyce, a jednak czuję się nieswojo.
W przerwie wychodzimy z Pauline do ogrodu. Blanche idzie między nami, trzymając nas pod ręce. Dwóch oficerów, moich starych przyjaciół, przychodzi pogratulować mi awansu, więc przedstawiam im Pauline.
– Major Albert Curé… służyliśmy w Tonkinie razem z Aimerym. To jest madame Monnier. A to kapitan William Lallemand de Marais…
– Zwany również Półbogiem – wpada mi w słowo Blanche.
Pauline uśmiecha się.
– Dlaczego? – pyta.
– Na cześć Loge’a ze Złota Renu, oczywiście… Półboga ognia. Na pewno widzisz podobieństwo, moja droga. Spójrz na tę pasję! Kapitan Lallemand jest Półbogiem, a Georges Dobrym Bogiem.
– Niestety, nie znam zbyt dobrze Wagnera.
Lallemand, najbardziej gorliwy badacz muzyki w naszym kręgu, udaje szok i niedowierzanie.
– Nie zna zbyt dobrze Wagnera! Pułkowniku Picquart, musi pan zabrać madame Monnier do Bayreuth!
– A czy monsieur Monnier lubi operę? – pyta Curé z przekąsem, który bardzo mi się nie podoba.
– To godne ubolewania, ale mój mąż nie lubi muzyki w żadnej postaci.
Gdy wreszcie odchodzą, Pauline pyta mnie spokojnie:
– Czy chcesz, żebym sobie poszła?
– Nie, dlaczego miałbym tego chcieć? – Popijamy oranżadę. W ciągu ostatnich kilku dni koszmarny smród zniknął i ciepły, kwietny wietrzyk znad Faubourg Saint-Germain niesie zapach letniego wieczoru.
– Dlatego że wydajesz się nieswój, mój drogi.
– Skądże, po prostu nie wiedziałem, że znacie się z Blanche, to wszystko.
– Poznałam ją miesiąc temu, kiedy Isabelle zabrała mnie na herbatę z Alix Tocnaye.
– A gdzie jest Philippe?
– Wieczorem wyjechał z Paryża. Wraca dopiero jutro.
Implikacje są jasne, w powietrzu zawisa niewypowiedziana propozycja.
– A dziewczęta? – Córki Pauline mają dziesięć i siedem lat. – Musisz do nich wracać?
– Zostały na noc u siostry Philippe’a.
– Oho, nareszcie wiem, co Blanche miała na myśli, mówiąc, że ma dla mnie niespodziankę! – Sam nie wiem, czy powinienem się śmiać, czy złościć. – Dlaczego postanowiłaś jej się zwierzyć?
– Nie zwierzałam jej się. Myślałam, że ty to zrobiłeś.
– Ależ skąd!
– Ale ona mówiła tak, że… Dawała mi do zrozumienia, że wie o nas od ciebie. Dlatego zgodziłam się na zaaranżowanie tego dzisiejszego spotkania. – Wybałuszamy na siebie oczy. I nagle, na skutek intuicji albo dedukcji, za którą nie nadążam, Pauline oświadcza: – Blanche się w tobie kocha.
Przerażony, wybucham śmiechem.
– Nic podobnego!
– Więc przynajmniej musiałeś mieć z nią romans.
Kłamię, bo cóż innego pozostaje dżentelmenowi w takiej sytuacji?
– Pauline, kochanie, ona jest młodsza ode mnie o piętnaście lat. Jestem dla niej kimś w rodzaju starszego brata.
– Ale ona nie spuszcza cię z oka. Ma na twoim punkcie obsesję, a teraz jeszcze domyśliła się, co nas łączy.
– Gdyby Blanche się we mnie podkochiwała, to wątpię, żeby pomagała mi spędzić z tobą noc – zauważam spokojnie.
Pauline z uśmiechem kręci głową.
– Przeciwnie, właśnie tak by zrobiła – mówi. – Skoro nie może cię mieć, to pozostanie jej chociaż satysfakcja z kontrolowania tego, kto z tobą będzie.
Odruchowo oboje sprawdzamy, czy nikt nas nie obserwuje. Lokaj krąży wśród gości, informując ich, że za chwilę zacznie się druga część koncertu. Ogród powoli się wyludnia. Kapitan w mundurze dragona przystaje w progu i ogląda się na nas.
– Wyjdźmy teraz, zanim zacznie się druga część – proponuje znienacka Pauline. – Darujmy sobie kolację.
– Mamy zostawić dwa wolne miejsca przy stole, żeby wszyscy zwrócili na to uwagę? Równie dobrze moglibyśmy dać ogłoszenie do „Le Figaro”.
Nie, nie mamy wyjścia, jak tylko wytrzymać jakoś ten wieczór – kwartet smyczkowy w drugiej części, dwa bisy, następnie szampan i przeciągające się pożegnania tych, którzy nie zostali zaproszeni na kolację, a mimo to liczą na wstrzymanie egzekucji w ostatniej chwili. W tym czasie starannie unikamy się z Pauline, co oczywiście najlepiej zdradza parę, która ma romans.
Gdy zasiadamy do jedzenia, jest już po dziesiątej. Stół zastawiono na szesnaście osób. Po jednej ręce mam owdowiałą matkę Aimery’ego, hrabinę po mężu – pomarszczony czarny jedwab i trupio blada skóra, niczym duch z Don Giovanniego – po drugiej siostrę Blanche, Isabelle, która całkiem niedawno weszła przez małżeństwo do niezwykle bogatej rodziny bankierów, właścicieli jednej z pięciu największych winnic w Bordeaux. Fachowo rozprawia o apelacjach, z których pochodzą dane wina, i klasach grand cru, ale jak dla mnie, równie dobrze mogłaby mówić w jakimś dialekcie polinezyjskim. Ogarnia mnie dziwaczne, przyprawiające o zawrót głowy poczucie oderwania od rzeczywistości – cała ta wyrafinowana rozmowa to szmer głosek, a muzyka to wyłącznie szuranie i brzdąkanie jelita i drutów. Patrzę na drugi koniec stołu, gdzie Pauline słucha męża Isabelle, bankiera – młodego człowieka, któremu szlachetny rodowód nadał rysy tak wytworne, że niemal płodowe, jakby opuszczenie łona w jego przypadku stanowiło naruszenie dobrego smaku. W blasku świec napotykam oczy Blanche, błyszczące pod upierzeniem łownego ptaka, i uciekam wzrokiem przed spojrzeniem wzgardzonej kobiety. W końcu o północy wstajemy od stołu.
Dla zachowania pozorów dbam o to, żeby opuścić dom przed Pauline.
– Niezłe z ciebie ziółko! – mówię w progu do Blanche, grożąc jej palcem.
– Dobranoc, Georges – odpowiada