– Składając ze strzępków podarty list?
– Nie inaczej.
– Mój Boże, zaczęło się od takiego drobiazgu…! Kim jest ten agent?
– Określamy go wyłącznie kryptonimem Auguste. A dostarczany towar nazywamy „zwykłą drogą”.
Uśmiecham się.
– Dobrze, ujmę to inaczej: kim jest Auguste? – Henry wyraźnie ociąga się z odpowiedzią, ale ja nie zamierzam mu odpuścić. Jeśli mam się wciągnąć do tej roboty, muszę poznać działanie tej służby od podszewki, a im szybciej to nastąpi, tym lepiej. – Dajcie spokój, majorze, jestem dowódcą sekcji. Musicie mi powiedzieć.
– To kobieta, niejaka Marie Bastian – odpowiada w końcu niechętnie. – Jest sprzątaczką w ambasadzie. Do jej obowiązków należy głównie sprzątanie gabinetu niemieckiego attaché wojskowego.
– Od jak dawna dla nas pracuje?
– Od pięciu lat. Jestem jej prowadzącym. Płacę jej dwieście franków miesięcznie. – I nie może się powstrzymać, by nie dorzucić chełpliwie: – To najbardziej okazyjna cena w Europie!
– W jaki sposób dostarcza nam materiały?
– Spotykam się z nią w kościele niedaleko stąd. Czasami co tydzień, a czasem raz na dwa tygodnie… po południu, kiedy jest tam pusto. Nikt nas nie widzi. Potem zabieram materiały prosto do domu.
– Zabiera je pan do domu? – Nie potrafię ukryć zaskoczenia. – Czy to bezpieczne?
– Całkowicie. Ze mną mieszkają tylko żona i malutki syn. Sortuję tam te papiery i pobieżnie przeglądam wszystko to, co jest po francusku… Nie znam niemieckiego, całą niemiecką korespondencją zajmuje się u nas Lauth.
– Rozumiem. Dobrze. – Wprawdzie z uznaniem kiwam głową, a jednak cała ta procedura pachnie mi skrajną amatorszczyzną. Ale pierwszego dnia w nowej pracy nie zamierzam się wdawać w utarczki. – Coś mi mówi, majorze, że nasza współpraca ułoży się znakomicie.
– Mam taką nadzieję, pułkowniku.
Spoglądam na zegarek.
– Pan wybaczy, ale wkrótce muszę wyjść na spotkanie z szefem sztabu.
– Czy mam pójść z panem?
– Nie. – I znów nie jestem pewien, czy on sobie nie żartuje. – Nie ma takiej potrzeby. Zaprosił mnie na obiad.
– Świetnie. W razie czego, gdybym był potrzebny, będę w swoim biurze. – Nasza rozmowa przebiega według sformalizowanego schematu, niczym baletowe pas de deux.
Henry salutuje mi i odchodzi. Zamykam drzwi, rozglądam się. Czuję, że przechodzą mnie ciarki; mam wrażenie, że wskoczyłem w strój nieboszczyka. Na ścianach widnieją ślady po obrazach Sandherra; biurko jest przypalone przez niego papierosami; na stole zostały koliste plamy po jego napojach. Wytarty ślad na dywanie świadczy o tym, gdzie pułkownik odsuwał od biurka krzesło. Jego obecność mnie przytłacza. Wybieram właściwy klucz i otwieram sejf. W środku znajduję kilka tuzinów listów, wciąż zaklejonych, zaadresowanych w kilka miejsc w różnych częściach miasta i na cztery czy pięć nazwisk – to pewnie same pseudonimy. Domyślam się, że są w nich raporty od agentów Sandherra, które nadeszły już po jego odejściu. Otwieram jeden list – W garnizonie w Metzu odnotowano wzmożoną działalność… – i zaraz go chowam z powrotem do koperty. Szpiegowska robota… Boże, jak ja jej nie znoszę! Nie powinienem obejmować tego stanowiska. Nie potrafię sobie wyobrazić, że kiedykolwiek poczuję się tu na swoim miejscu.
Pod listami leży cienka brązowa koperta zawierająca jedno zdjęcie w dużym formacie – dwadzieścia pięć centymetrów na dwadzieścia. Natychmiast poznaję coś, co widziałem podczas procesu Dreyfusa przed sądem wojskowym – kopię listu przewodniego, słynnego bordereau dołączanego do dokumentów, które przekazywał Niemcom. Był to koronny dowód przeciwko niemu, który przedstawiono w sądzie. Aż do dzisiejszego ranka nie miałem pojęcia, w jaki sposób trafił w ręce sekcji statystycznej. Nic dziwnego. Podziwiam dzieło Lautha. Patrząc na to zdjęcie, nikt by nie powiedział, że ten dokument kiedyś był w strzępach; wszystkie ślady po rozdarciach starannie wyretuszowano, tak że wygląda to na całą kartkę.
Siadam przy biurku i otwieram je kluczem. Wygląda na to, że choć choroba Sandherra postępowała powoli, kończył zwalnianie swojego gabinetu w pośpiechu. Zostawił po sobie nieco drobiazgów. Teraz turlają się w szufladach, które otwieram. Kawałki kredy. Kulka wosku do pieczętowania listów. Kilka zagranicznych monet. Cztery naboje. A także rozmaite puszki oraz butelki zawierające lekarstwa: rtęć, nalewka gwajakowa, jodek potasu.
* * *
Żeby uczcić mój awans, generał de Boisdeffre stawia mi obiad w Jockey Clubi; bardzo to przyzwoicie z jego strony. Wszystkie okna są zamknięte, drzwi również, na każdym stole stoją w wazonach frezje i groszek pachnący. Nic jednak nie jest w stanie zabić słodko-kwaśnego smrodu ludzkich odchodów. Boisdeffre udaje, że nic nie czuje. Zamawia dobrego białego burgunda i wypija większą część butelki, a jego wydatne policzki stopniowo przybierają czerwoną barwę dzikiego wina jesienią. Ja piję umiarkowanie i, jak przystało na dobrego oficera sztabowego, przez cały czas trzymam obok talerza otwarty mały notes.
Zasiadający przy sąsiednim stole prezes klubu, Sosthènes de La Rochefoucauld, książę Doudeauville, podchodzi, by się przywitać z generałem. Boisdeffre mnie przedstawia. Nos i kości policzkowe księcia są tak delikatnie zarysowane i tak kruche jak beza, uścisk jego dłoni odbieram jak muśnięcie palców pergaminową skórą.
Przy pstrągu w galarecie Boisdeffre opowiada o nowym carze, Mikołaju II. Generał życzy sobie, żeby natychmiast informować go o wszelkich komórkach rosyjskich anarchistów, które mogą działać w Paryżu.
– Chcę, żeby miał pan oczy i uszy otwarte na takich ludzi; wszystko, co moglibyśmy przekazać Moskwie, bardzo się nam przyda podczas negocjacji. – Przełyka kawałek ryby i ciągnie: – Sojusz z Rosją jednym dyplomatycznym posunięciem rozwiąże problem przewagi Niemców nad nami. Jest wart co najmniej tyle, ile stutysięczna armia. To dlatego połowę czasu poświęcam sprawom zagranicznym. Na najwyższych szczeblach granica między polityką a wojskowością się zaciera. Nie wolno nam jednak zapominać, że wojsko zawsze należy stawiać ponad zwyczajną politykę partyjną.
Te słowa skłaniają go, żeby wspomnieć Merciera, który nie jest już ministrem wojny, lecz próbuje przetrwać lata do emerytury jako dowódca Czwartego Korpusu w Le Mans.
– Miał rację, przewidując upadek prezydenta, ale mylił się, wierząc, że ma choćby cień szansy na zostanie jego następcą.
Z zaskoczenia przestaję jeść, zastygam z widelcem w pół drogi do ust.
– Generał Mercier sądził, że może zostać prezydentem? – upewniam się.
– W rzeczy samej, żył tym złudzeniem. To jeden z kłopotów, jakie mamy z republiką… Pod rządami monarchii nikomu na serio nie przychodzi do głowy, że mógłby zostać królem. Kiedy w styczniu monsieur Casimir-Perier podał się do dymisji, a Senat i Izba Deputowanych zebrali się w Wersalu, żeby wybrać jego następcę, „przyjaciele” generała Merciera, że użyję wobec nich tego delikatnego określenia, rozprowadzali ulotkę wzywającą do wybrania człowieka, który dopiero co postawił zdrajcę Dreyfusa przed sądem wojennym. W rezultacie na osiemset możliwych głosów Mercier dostał dokładnie trzy.
– Nie wiedziałem.
– Zdaje się, że, jak by to określili nasi przyjaciele Anglicy, porwał się z motyką na słońce. – Boisdeffre uśmiecha się. – Ale teraz, rzecz jasna, politycy już nigdy mu tego nie wybaczą. –