Do tej pory większość listów w teczce stanowiły kopie, prawdopodobnie dlatego, że oryginały dostarczono adresatom. Odtąd jednak kartki, które przewracam, są w przeważającej mierze napisane ręką Dreyfusa. Jego opisy podróży – w zimnej celi na górnym pokładzie, wystawionej na działanie żywiołów, w gwałtownych zimowych sztormach, kiedy w dzień i noc pilnowany był przez uzbrojonych w rewolwery strażników, którzy nie odzywali się do niego słowem – zostały skonfiskowane przez cenzorów z Ministerstwa Kolonii. Ósmego dnia zaczęło się ocieplać. Ale Dreyfus wciąż nie wiedział, dokąd go wiozą, a nikomu nie wolno było mu tego zdradzić. Przypuszczał, że płyną do Cayenne. Piętnastego dnia rejsu napisał do Lucie, że okręt nareszcie rzucił kotwicę w pobliżu trzech małych porośniętych roślinnością skał na środku przestworu oceanu: Wyspy Królewskiej, Wyspy Świętego Józefa oraz (najmniejszej z nich) Diabelskiej Wyspy. Ku swemu zdziwieniu przekonał się, że tę trzecią przeznaczono wyłącznie dla niego.
Najdroższa Lucie (…). Moja kochana Lucie (…). Lucie, najdroższa (…). Ukochana żono (…). Kocham Cię (…). Pragnę Cię (…). Myślę o Tobie (…). Ślę Ci wyrazy mojego głębokiego oddania (…). Poświęcił tak wiele uczucia, czasu i energii w nadziei na nawiązanie kontaktu, a tymczasem wszystko skończyło w czeluściach tej teczki! Może to i lepiej, myślę sobie, przebiegając wzrokiem coraz bardziej rozpaczliwe skargi, że Lucie tego nie przeczytała i nie ma pojęcia o tym, że kiedy okręt Saint-Nazaire rzucił kotwicę w tropiku, jej mąż musiał spędzić cztery dni zamknięty w swoim stalowym pudle, pod palącym słońcem, ani razu nie mogąc wyjść na pokład, albo że kiedy wylądował wreszcie na Wyspie Królewskiej – podczas gdy na Diabelskiej Wyspie wyburzano dawną kolonię trędowatych i szykowano dla niego kwaterę – wtrącono go do celi z zamkniętymi okiennicami i nie wypuszczano przez miesiąc.
Moja droga
Nareszcie, po trzydziestu dniach w ścisłym zamknięciu, przyszli mnie przewieźć na Diabelską Wyspę. Za dnia mogę spacerować po terenie o powierzchni kilkuset metrów kwadratowych; krok w krok za mną podążają strażnicy z karabinami. O zmierzchu (tu zapada o szóstej) zamykają mnie w chacie o powierzchni czterech metrów kwadratowych, z drzwiami z żelaznej kraty, zza której strażnicy na zmianę obserwują mnie przez całą noc. Moja racja żywnościowa to pół bochenka chleba na dzień, jedna trzecia kilograma mięsa trzy razy w tygodniu, a w pozostałe dni bekon z puszki. Do picia mam wodę. Muszę zbierać drewno, rozpalać ognisko, samemu sobie gotować, prać ubranie i próbować je jakoś wysuszyć w tym wilgotnym klimacie.
W ogóle nie jestem w stanie spać. Klatka, przed którą strażnik chodzi tam i nazad jak zjawa z moich snów, atakujące mnie zewsząd robactwo oraz udręka, jaką noszę w sercu – wszystko to sprzysięga się, by nie pozwolić mi odpocząć.
Dzisiaj rano lało jak z cebra. Kiedy na chwilę przestało, obszedłem ten mały kawałek wysepki, który mi przydzielono. To jałowa ziemia; rośnie tu wprawdzie kilka bananowców oraz palm kokosowych, ale poza tym zewsząd wyziera skała bazaltowa, no i ten wzburzony ocean, wiecznie wyjący albo szemrzący u moich stóp!
Dużo o Tobie myślę, kochana żono, i o naszych dzieciach. Ciekaw jestem, czy moje listy w ogóle do Ciebie docierają. Że też oboje, że też wszyscy musimy znosić tę smutną i straszną udrękę! Strażnikom nie wolno się do mnie odzywać. Całymi dniami nie zamieniam z nikim ani słowa. Ta izolacja jest do tego stopnia całkowita, że często mam wrażenie, jakby mnie pogrzebano żywcem.
Lucie ma prawo pisywać do męża tylko pod warunkiem przestrzegania surowych warunków. Nie wolno jej wspominać o procesie ani o niczym, co się z nim wiąże. Wszystkie listy musi składać w Ministerstwie Kolonii w terminie do dwudziestego piątego dnia każdego miesiąca. Następnie są one starannie kopiowane i czytane przez wydelegowanych do tego urzędników Ministerstwa Kolonii, a także Ministerstwa Wojny. Kopie otrzymuje również major Étienne Bazeries, szef wydziału szyfrów w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, który sprawdza, czy listy nie zawierają zaszyfrowanych wiadomości. (Podobnie sprawdza listy Dreyfusa do Lucie). Widzę, że pierwsza transza listów dotarła do Cayenne pod koniec marca, a jednak odesłano ją do Paryża w celu ponownego zbadania. Dopiero dwunastego czerwca, po czterech miesiącach milczenia, Dreyfus dostaje w końcu wiadomości z domu:
Fred, mój kochany
Nie potrafię wyrazić smutku i bólu, jakie napełniają mnie w miarę coraz dłuższej rozłąki z Tobą. Za dnia biję się z niespokojnymi myślami, nocami męczą mnie koszmarne sny. I tylko dzieci, tak czyste i w głębi duszy niewinne, przypominają mi, jak ważny obowiązek muszę wypełnić i że nie mam prawa się poddać. Dlatego zbieram siły i wkładam całe serce w to, by wychować je tak, jak zawsze tego pragnąłeś, idąc za Twoimi radami i robiąc, co w mojej mocy, by miały szlachetne serce i żebyś po powrocie ujrzał dzieci godne swojego ojca, takie jak gdybyś je ulepił na swoje podobieństwo.
Najdroższy mężu, jak zawsze kochająca
i oddana Ci
Lucie
Na tym akta się kończą. Odkładam ostatnią kartkę, zapalam papierosa. Pochłonięty lekturą, nawet nie zauważyłem, że nastał świt. Z tyłu słyszę, jak Pauline krząta się w sypialni. Wchodzę do mojej maleńkiej kuchni, by zaparzyć kawę, a kiedy wracam z dwiema filiżankami w rękach, Pauline jest już ubrana. Rozgląda się, szukając czegoś.
– Nie podziękuję ci – bąka z roztargnieniem na widok kawy. – Muszę iść, a nie mogę znaleźć pończochy. Aha!
Dostrzega ją i schyla się po nią z szybkością atakującego sokoła. Opiera podbicie stopy na krześle, rozwija biały jedwab i naciąga go na palce, na piętę, wygładza na łydce.
Przyglądam jej się.
– Wyglądasz jak Nana z obrazu Maneta – mówię.
– Czy Nana to kurwa?
– Tylko w świetle moralności mieszczańskiej.
– No cóż, jestem mieszczanką. A ty mieszczaninem. A co ważniejsze, mieszczańską moralność wyznaje większość naszych sąsiadów. – Wkłada but, wygładza sukienkę. – Jeśli wyjdę od razu, może nikt mnie nie zauważy.
Podnoszę żakiet, pomagam jej go włożyć.
– Zaczekaj chociaż, aż też coś na siebie wrzucę i cię odwiozę do domu – proponuję.
– To by było wbrew temu, o co mi chodzi, nie sądzisz? – Bierze torebkę. Okropny jest ten jej dobry humor. – Do widzenia, kochany – mówi. – Napisz szybko. – Cmoka mnie przelotnie, otwiera drzwi i tyle ją widziałem.
* * *
Przychodzę do pracy tak wcześnie, że spodziewam się mieć cały gmach tylko dla siebie. Ale kiedy potrząsam za ramię i budzę drzemiącego na krześle Bachira, ten informuje mnie, że major Henry jest już u siebie. Idę na górę, skręcam w korytarz, pukam raz do drzwi majora i wchodzę, nie czekając na zaproszenie. Mój zastępca siedzi nachylony nad biurkiem, z pincetą i ze szkłem powiększającym w ręku; przed nim leżą rozłożone rozmaite dokumenty. Ze zdziwieniem podnosi głowę. W okularach zsuniętych na czubek zadartego nosa wygląda zaskakująco staro i bezbronnie. On chyba też zdaje sobie z tego sprawę, bo wstając, szybko je zdejmuje.
– Dzień dobry, pułkowniku. Ranny z pana ptaszek.
– Z pana również, majorze. Zaczynam myśleć, że pan tu mieszka! To musi wrócić do Ministerstwa Kolonii. – Podaję mu teczkę z korespondencją Dreyfusa. – Już z nią skończyłem.
– Dziękuję. I co pan o tym sądzi?
– Stopień ingerencji cenzury jest zdumiewający. Nie sądzę, żeby tak drastyczne ograniczenia ich korespondencji