Motylek. Katarzyna Puzyńska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Katarzyna Puzyńska
Издательство: PDW
Серия: Lipowo
Жанр произведения: Современные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788379616596
Скачать книгу
że czasem trzeba cierpliwie poczekać. W końcu wypadek wydarzył się nieco ponad dobę temu. – Z tego, co się dowiedzieliśmy, nikt nie zapraszał do siebie tej zakonnicy. Nikt też nie znał siostry Moniki. No, oczywiście oprócz Piotra. Nikt nic nie widział. Czyli tak naprawdę nic nie mamy.

      – Nie martw się, ktoś zawsze coś wie. To tylko kwestia czasu, kiedy połączy ze sobą fakty – pocieszyła go Maria Podgórska z dobrotliwym uśmiechem. Jej świętej pamięci mąż wiele razy przychodził do domu tak samo zawiedziony, a potem okazywało się, że jednak znajdował się wyczekiwany świadek. – W pracy policjanta liczy się przede wszystkim cierpliwość. Niemożliwe, żeby w Lipowie zdarzyło się coś niezauważonego przez nikogo. Sam przecież wiesz, jak u nas jest.

      Marek pokiwał głową.

      – Chyba racja, pani Mario, ale ja byłem i u Sokólskiej, i u Drewniakowej. I żadna nic nie wie. Ewelina też dziś rozmawiała z klientkami i żadna nic nie wie. Nic!

      – Twoja żonka to pierwsza plotkara Lipowa. Jeżeli ona nic nie wie, to nikt nic nie wie – zaśmiał się Paweł Kamiński. – Na moje, to taka praca. Fryzjerki zawsze paplają.

      – Nie zaczynaj, Paweł. – W głosie Marka Zaręby zabrzmiała groźba.

      Janusz Rosół podniósł na chwilę głowę znad papierów, jakby chciał pokazać, że wspiera młodszego kolegę.

      – Co mi tam. Pieprzę to wszystko – burknął Kamiński pod nosem. – Dobra, ja już wychodzę. Nie zamierzam sterczeć tu ani chwili dłużej. Harowałem cały dzień. Człowiekowi należy się pieprzona chwila spokoju.

      To powiedziawszy, policjant chwycił grubą kurtkę.

      – Co tak się dzisiaj spieszysz, Pawełku? – zainteresowała się Maria.

      – Spieszę się, pani Mario, bo mam kilka spraw osobistych na głowie – oznajmił Kamiński.

      Jego ton sugerował, że nikt nie powinien wtrącać się do jego życia. Zapiął kurtkę szybkim ruchem i wyszedł, trzaskając drzwiami.

      – Czy ja powiedziałam coś złego?

      Marek Zaręba wymownie uniósł brwi i westchnął ciężko. Janusz Rosół jak zwykle nic nie powiedział.

      Zapalam dodatkową lampę. Dużo światła. Potrzebuję dużo światła, żeby wszystko dokładnie widzieć. Nie dlatego, że boję się ciemności. Wcale nie dlatego.

      Już nie. Już od dawna nie! Już od dawna nie boję się ciemności. Może troszeczkę, czasami, przyznaję się. Kiedy dokończę moje dzieło, strach będzie jeszcze mniejszy. To mi da siłę. Już niedługo.

      Ostrze jest gotowe!

      Idealnie czyste i ostre. Tak jak zaplanowane. Już niedługo go użyję. Przepełnia mnie radość oczekiwania. Nie mam już żadnych wątpliwości. Racja jest po mojej stronie. Każdy by to przyznał. To, co planuję, jest uzasadnione, jak najbardziej!

      Każdy by to przyznał. Każdy by to przyznał!

      Tak powinno być. Czuję się jak gąsienica, która wkrótce się przepoczwarzy w cudowną istotę. Przepiękne kolory ukrytych dotychczas skrzydeł błysną, rozjaśniając szarość monotonnych dni. Zajmę miejsce Motylka. Stanę się Motylkiem.

      Nareszcie.

      Sama jej śmierć mi jednak nie wystarczy, liczy się też strach. To będzie prawdziwa kara. Przygotowuję ofiarę już od pewnego czasu. Cierpliwość to teraz moja główna cecha.

      Teraz ofiara na pewno dobrze już wie, że jest zagrożona. Rozgląda się wokół jak spłoszona sarna, ale nadal nie może zauważyć swojego oprawcy. Jeszcze nie teraz. Zrozumie wszystko w swoim czasie.

      – Ale wtedy będzie już zzza późno – mówię z satysfakcją do siebie.

      Cicho. Tak, żeby nikt mnie nie usłyszał.

      Chowam ostrze ostrożnie.

      Czuję przenikające moje ciało podniecenie. Polowanie ma się rozpocząć wkrótce i czuję już niemal zapach krwi ofiary.

      Gaszę dodatkowe światło. Czas położyć się spać. Codziennie o tej samej porze. On dobrze mnie tego nauczył.

      Muszę wypocząć, zanim się zacznie.

      ROZDZIAŁ 6

      Warszawa 1951

      Witali gości w holu rezydencji. Marianna nigdy nie lubiła tego pomieszczenia. Było zdecydowanie za duże. Obce. Wszyscy przyglądali się jej bacznie i wcale nie próbowali tego ukrywać. Młoda żona doktora stała się niemałą sensacją wśród warszawskiej elity. Marianna starała się podołać zadaniu, ale czuła, że mąż jest zawiedziony. Co jakiś czas rzucał jej chmurne spojrzenie. Nie była pewna, co właściwie robi źle.

      – A więc to pani usidliła Zygmunta? – zagadnęła ją żona ordynatora szpitala. – Nieźle się pani ustawiła, nie ma co. Ale czy zdaje sobie pani sprawę, jak mu pani szkodzi? Człowiek z jego pozycją i… pani?

      Kobieta pokręciła głową z niesmakiem. Marianna spojrzała na męża, szukając pociechy, ale był zajęty rozmową z ordynatorem. Mężczyźni zdawali się zapominać o tym, że towarzyszą im żony.

      – Nie rozumiem, co pani ma na myśli – odpowiedziała Marianna nieśmiało. – Jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi.

      Kobieta zaśmiała się tylko złośliwie w odpowiedzi.

      – Pyskata jesteś, co? Słyszałeś to, Zygmuncie? – zwróciła się do mężczyzny ordynatorowa. – Słyszałeś, jak twoja żona się do mnie odzywa?

      – Zapraszam do stołu – powiedział Zygmunt zamiast odpowiedzi, spoglądając z irytacją na Mariannę.

      Ordynator odszedł, pociągając żonę za sobą.

      – Staraj się nie mówić zbyt wiele – syknął Zygmunt, kiedy zostali sami. – To są wykształceni ludzie! Nie przywykli do obcowania z kimś takim jak ty.

      – Jak ja? – zapytała Marianna naiwnie, szeroko otwierając błękitne oczy.

      – Tak! Jak ty – burknął. – Słyszałem, jak odpowiedziałaś pani ordynatorowej. Nie waż się więcej robić nic takiego! Nie rozumiesz, że jej mąż jest ważnym człowiekiem? To on decyduje o mojej karierze. On ma iść na emeryturę i ja być może zajmę jego miejsce. Chyba że przedtem ty wszystko zniszczysz. Chcesz tego?

      Minęła ich żona chirurga ubrana w czerwoną wieczorową suknię. Zygmunt skinął do niej głową na powitanie. Odpowiedziała mu uprzejmie, ale na Mariannę nawet nie spojrzała.

      – Jesteś nieodpowiednio ubrana – skarcił żonę Zygmunt. – Kto to widział!

      Spojrzała na siebie w wielkim lustrze, które wisiało na przeciwległej ścianie. Nie rozumiała jego irytacji. Włożyła przecież swoją najlepszą sukienkę. Powiększającego się brzuszka już nie mogła co prawda ukryć, ale wydawało jej się, że wygląda elegancko. Tak jak przystoi żonie lekarza.

      – Idź się natychmiast przebrać – rozkazał.

      – Ale goście… Powinnam ci chyba towarzyszyć.

      – Nie gadaj tyle, tylko idź – mruknął Zygmunt przez zaciśnięte zęby, uśmiechając się jednocześnie do kolejnych przychodzących. – Natychmiast.

      Zaczerwieniła się.

      – Najlepiej nie schodź już więcej – zdecydował nagle. – Wystarczy mi tego dobrego na dzisiaj. Wszyscy się ze mnie