Gwałtowne hamowanie i szczęk drzwi. Potem ryk przyśpieszonego silnika i znowu hamowanie, jakby smart nie mógł się zdecydować, czy przejechać po nim, czy nie. Ząbek się nie ruszał. Zapach asfaltu dodawał mu sił. Czuł się, jakby oddychał zgodnie z rytmem ziemi.
– Wyjdź. Zobacz, co się stało – usłyszał Małpopsa.
– Czemu po nim nie przejedziemy? On już i tak nie żyje – odparł kierowca, na co Małpopies zareagował po chwili:
– No już, wychodź.
Silnik smarta zgasł, po czym znowu zaczął pracować. Było słychać, że kierowca nacisnął na pedał gazu na luzie. W końcu jeszcze jedno polecenie:
– Wychodź! – Ale Ząbek nie usłyszał kroków w swoim kierunku.
Dopiero po dłuższej chwili kierowca wysiadł z samochodu. Już! – powiedział do siebie Ząbek i się obrócił.
Pierwszą serię wystrzelił, kiedy jeszcze całkiem nie wstał, kolanem dotykał ziemi, drugą nogę miał wyciągniętą. Z tej pozycji trafił kierowcę w uda, a te eksplodowały jak baloniki pełne krwi. Mężczyzna krzyknął albo tak się tylko Ząbkowi zdawało, bo w tej samej chwili trafił go w usta i kierowca osunął się po masce smarta. Tymczasem Małpopies starał się przedostać przez ręczny hamulec i drążek biegów na miejsce kierowcy. Trzecia seria z kałasznikowa podziurawiła bok samochodu. Małpopies wcisnął głowę pod kierownicę.
– Pieprzony smart! – wrzasnął. Był to krzyk złości, który zamienił się w wyższy o dwie oktawy krzyk bólu, kiedy trafiła go jedna z kul. Zdążył pomyśleć, że ten skurwiel urwał mu pół twarzy, i zaczął jej dotykać, żeby sprawdzić, czego brakuje.
– Ucho! – wrzasnął. – Kurwa, odstrzeliłeś mi ucho!
– Miś uszatek! – Ząbek się zaśmiał i jednocześnie załadowywał na nowo swój AK-47.
Małpopies wykorzystał tę przerwę i uruchomił samochód. Włączył pierwszy bieg i na pełnym gazie podjechał do bramy, zawadziwszy po drodze o ciało kierowcy. Ząbek patrzył, jak samochód oddala się za barierą, po czym wycelował kałasznikowa w kierunku twierdzy klanu Acanfora. Tym razem przedłużył salwę, aż skończyły się naboje w magazynku. Wyjął go, choć parzył w ręce, zamierzał go ponownie naładować, ale ludzie Małpopsa otworzyli ogień. Ząbek rzucił się do ucieczki z kałasznikowem na ramieniu. Biegł zygzakiem, przeskoczył prowizoryczne ogrodzenie z pomarańczowego plastiku, za którym rozciągała się łąka porosła wysokimi na metr chwastami, i zniknął.
Wyszedł z drugiej strony, cały podrapany, ze zranionym policzkiem. Wypuszczenie się do Forcelli pieszo nawet jemu wydało się szaleństwem. Na skrzyżowaniu ulic wystrzelił w powietrze, licząc na to, że ktoś spanikuje i ucieknie pieszo, zostawiwszy swój pojazd na ulicy. Tak się też stało i chociaż porzuconym pojazdem okazał się tandetny kymco, Ząbkowi to wystarczyło. Wskoczył na skuter i odjechał.
Przejeżdżał na czerwonym świetle przez skrzyżowania, nie patrząc nawet, czy ktoś dojeżdża z boku, pochylony nad skuterem, z głową na poziomie niskiej szyby. Ulica wydawała mu się bardzo szeroka, miał wrażenie, jakby kierowcy i przechodnie robili mu miejsce, bo rozumieli, że tego potrzebuje. Prowadził skuter, trzymając kałasznikowa między nogami. Myślał tylko o jednym: o Antonellu. Tylko to dziecko było bez winy. Teraz to rozumiał. Nawet Christian, brat Nicolasa, żył dostatecznie długo, by podejmować dezyzje, dokonywać wyborów. Przecież sam zdecydował, że pójdzie na stację metra. W pewnym stopniu ponosił odpowiedzialność za swoją śmierć. Ale mały Antonello nie zdecydował nawet o swoim przyjściu na świat.
Karabinier stojący na skraju ulicy wyciągnął przed nim lizak, kymco jednak nie zwolniło i minęło go o centymetry. Powiew powietrza sprawił, że karabinier się zachwiał i przewrócił na ziemię. Kolega pomógł mu wstać i ruszyli za Ząbkiem w pogoń z włączonymi syrenami.
Nicolas jadł kolację. Skunk pochłonęła porcję na wpół zamrożonego mięsa mielonego i teraz spała na starym kocu w kuchni pod telewizorem. Mena odpoczywała w sypialni. Miała za sobą cieżki dzień pracy w prasowalni, ze zmęczenia nie zrobiła nawet synowi kolacji, tak więc musiał się zadowolić potrawą z zamrażarki, którą dało się przygotować w ciągu kilku minut. Spaghetti z owocami morza. Jedząc, przeglądał listę kontaktów na WhatsAppie. Miał sto dwadzieścia osiem wiadomości w dziesięciu grupach. Dostał też wiadomość z telefonu stacjonarnego od kogoś, kto starał się do niego dodzwonić i po nieudanej próbie się nagrał: „Twój kolega wziął broń”. Znał ten głos, ale w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, do kogo należy. Nalał sobie do szklanki coca-colę light i włączył odtwarzanie wiadomości, ale dźwięk ze smartfona zagłuszył głos z ulicy. Ten rozpoznał natychmiast.
Ząbek krzyczał z daleka, zbliżał się na skuterze z silnikiem na wysokich obrotach. Jego dźwięk przypomniał Nicolasowi ten, który wydawało jego stare beverly. Ząbek mówił szybko, każde słowo było pewnie wzmocnione kokainą. Powtarzał je sobie od miesięcy, macerowały się przez ten czas w occie gniewu i teraz wydobywały z jego ust w najbrutalniejszej postaci. Kiedy Nicolas zrozumiał kilka z nich, zniknęły jego ostatnie watpliwości.
– Zrobiłem, co musiałem. Zemściłem się. Ale dziecko…? Nie waż się dotykać dziecka! Stać cię najwyżej na zabijanie niemowląt. Jesteś nikim. Przyłożyłeś rękę do morderstwa Dumba, a on nie był niczemu winny. Zrobiłeś to dla tego skurwiela, Małpopsa. Zrobiłeś, żeby mu się podlizać, żeby mu wleźć w dupę. Dumbo był moim bratem. Siedział w więzieniu i nie pisnął słowa. Był prawdziwym mężczyzną, nie tak jak ty. Ukatrupię ciebie i wszystkich, którzy mają twoją krew!
Ząbek wykrzykiwał te słowa, jakby były pociskami i mogły ugodzić Nicolasa. Nagle zamilkł i nacisnął spust karabinu.
Nicolas nie czekał na serię z kałasznikowa. Oddalił się od kuchennego okna, które wychodziło na ulicę, pobiegł do pokoju matki, wziął ją na ręce i rzucił się razem z nią na podłogę. Skunk była przy nich. Nicolas doliczył się siedemnastu strzałów, usłyszał brzęk tłuczonej szyby i zaraz potem syrenę. I jeszcze głos – teraz zniekształcony, trudny do rozpoznania – chłopaka, który kiedyś był jego przyjacielem. I na tym się skończyło. Dla pewności odczekał jeszcze chwilę, leżąc na podłodze pokoju, potem wstał i wyjrzał z okna na ulicę, w samą porę, żeby zobaczyć Ząbka, jak potrząsa kałasznikowem w kierunku policjantów, jakby chciał wytrząsnąć z niego ostatnie naboje. Próbował jeszcze zmienić magazynek, ale dwóch gliniarzy przewróciło go od tyłu na ziemię i unieruchomiło mu ręce za plecami.
Nicolas wychylił się z okna, wyciągając jak najdalej głowę, chciał wszystko dobrze zobaczyć, nawet najmniejsze szczegóły. W dziesiątkach innych okien też pojawili się ciekawscy, wyglądali jak żółwie wystawiające głowy ze skorup.
Samochód policyjny ruszył z piskiem opon. Nicolas oparł się o ścianę.
– Idiota – powiedział, uderzając się pięścią w skroń. – Cholerny idiota.
Mena położyła mu rękę na głowie.
– Idź – powiedziała tylko.
Nicolas skinął głową. Ten gest miał być podziękowaniem oraz prośbą, żeby uważała na każde słowo, kiedy policjanci będą ją wypytywać. Wszedł na schody prowadzące na strych i do wyjścia na dach. Słyszał głosy policjantów