Drapieżny pocałunek. Roberto Saviano. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Roberto Saviano
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-895-9
Скачать книгу
z dzieciakami? – zapytał Dragonbol.

      Nicolas pokiwał głową, tym razem Dragonbol miał rację. Wrócił do samochodu. Dzieci nie zmieniły pozycji, trzymały się kurczowo psa, jakby to była łódź ratunkowa.

      Nicolas obserwował przez dłuższą chwilę chłopców skulonych na brudnych tylnych siedzeniach, zaśmieconych opakowaniami po jedzeniu, jakimiś szmatami, papierami i pustymi butelkami. Patrzyli na niego nieruchomo, jak sparaliżowani, tylko pies nie przestawał warczeć i ślina ściekała mu z pyska aż do obroży. Był młody, choć już nie szczeniak, ewidentnie nie należał do zwierząt, które tylko straszą. Czysta siła. Nicolas wymierzył desert eagle’a w potężną głowę zwierzęcia. Najstarszy z chłopców poprosił go:

      – Nie zabijaj nas, proszę! – Potem w jego spojrzeniu błysnął spryt.

      – Ten pies… suka. Ona może zarobić dla ciebie dużo pieniędzy! A jak dorośnie, będzie miała szczeniaki, możesz je sprzedać.

      – Pieniądze? – zapytał Nicolas, obniżając lufę pistoletu. Nie dlatego, żeby zainteresował się słowami chłopca, ale dlatego, że suka bardzo mu się podobała. Zasługiwała na respekt.

      – To dog argentyński. Znasz tę rasę?

      Znał. Wszyscy wiedzieli, że doskonale sprawdza się w walkach psów, ale nigdy dotąd nie widział doga argentyńskiego na żywo. Teraz zobaczył na własne oczy, że ich sława nie jest przesadzona. Chłopczyk zrozumiał, że jeżeli zajmie czymś uwagę tego człowieka, który rozpruł brzuch szefowi jego ojca, wtedy być może uda mu się ocalić życie nie tylko suki, lecz także swoje oraz braci, którzy siedzieli przytuleni do siebie, niemi i zdrętwiali, zszokowani krwawą sceną, która rozegrała się na ich oczach.

      – Podoba mi się ta wojowniczka!

      Chłopczyk już wiedział, że mu się udało. Przypiął smycz do obroży zwierzęcia i podał ją Nicolasowi. Potem pocałował sukę w głowę, szepnął jej coś do ucha, ale nie po włosku ani po neapolitańsku, i popchnął ją łagodnie.

      – Idź. No, idź – powiedział na koniec.

      Suka miała rozumne oczy. Może dlatego oddaliła się od mercedesa, nie odwracając się ani razu.

      – Chłopaki! – zawołał do kolegów Nicolas i schylił się nad suką, która przestała już warczeć. – Przedstawiam wam Skunk.

      Pojechali do dzielnicy Gianturco. Nie wypełnili jeszcze misji do końca. Wyjąwszy całą miedź z bagażników mercedesów i ukrywszy ją w pustych kontenerach, które wskazał Nicolasowi mecenas Caiazzo, skierowali się do obozu Romów. Z niemałym wysiłkiem i za cenę kilku zadrapań Nicolasowi udało się unieruchomić Skunk między nogami. Z początku suka szczekała wściekle, ale po jakimś czasie zrozumiała, że to się na nic nie zda, zaczęła więc skowytać. Z takim akompaniamentem przyjechali do cygańskiego obozu w Gianturco. Między barakami panowało poruszenie. Nicolas pomyślał, że pewnie wszyscy czekają na powrót mężczyzn z portu. Dał paranzie sygnał do rozpoczęcia stesy.

      Strzelali na wysokości człowieka do ścian baraków i przyczep kempingowych, do samochodów i rupieci, których Romowie używali jako stołów, koszy do bielizny, krzeseł i stojaków do suszenia ubrań.

      – Jebani Cyganie! Jeżeli jeszcze ktoś z was dotknie pociągów, skończycie wszyscy jak Mojo Vileda! Miedź jest nasza!

      Zachowywali się, jakby byli na polu do flippera, na którym zderzaki przy uderzeniu wylatywały w powietrze. Zrobili kilka okrążeń, rozbryzgując błoto. Mieszkańcy obozu biegali bezładnie. Przypominali mrówki, którym ktoś rozkopał mrowisko.

      Nicolas zatrzymał się przy wyjeździe, inni stanęli dokoła niego. Wszyscy zachowali się jak trzeba, zasłużyli sobie na nagrodę. Na razie jednak musieli jak najszybciej wrócić do domu, trzeba było nakarmić Skunk.

      Szalony plan

      Ząbek zabrał kymco Koali do garażu, w którym mieszkał. Tę noc przespał całą, bez przerwy. Odłożył zemstę o jeden dzień, bo musiał najpierw zrobić coś ważnego.

      W porze obiadu matka jak zwykle zapukała do jego drzwi, ale tym razem jej otworzył. Po wielu miesiącach po raz pierwszy stanęli twarzą w twarz. Matce oczy od razu zapełniły się łzami, trochę ze wzruszenia, ale przede wszystkim dlatego, że syn był strasznie wymizerowany. Gdyby nie jego ubite jedynki, nie poznałaby go. Przeraziły ją szczególnie jego oczy. Uścisnął ją i powiedział:

      – Mamo, byłem wczoraj u Antonella. Jest do ciebie bardzo podobny, zauważyłaś? Kiedy urośnie, na pewno będzie mu smakować twój sernik. Wyobrażam sobie, jak będziesz go rozpieszczać. Pewnie już zaczęłaś.

      Matka milczała. Słowa Ząbka brzmiały jak pożegnanie, nie chciała go zostawić samego. Ale zanim zdołała coś powiedzieć, odsunął ją od siebie i zamknął się na nowo w swojej kryjówce.

      Ząbek doskonale pamiętał to miejsce, budynek z lat sześćdziesiątych w dzielnicy Gianturco, piąte piętro. Nicolas wybrał je nieprzypadkowo, było anonimowe, niczym nie przyciągało uwagi. Nigdy więcej tam nie wrócił, ale dobrze zapamiętał ten dzień, kiedy stali się posiadaczami prawdziwego arsenału, nie zapomniał żadnego szczegółu. Tylko że wtedy nie było potrzeby stawiać czujki na chodniku. Wtedy byli przyjaciółmi, byli paranzą.

      Od razu odgadł, kto tu pilnuje. Ten chłopak wyglądał jak on cztery czy pięć lat wcześniej. Chodził po chodniku pod domem Azy. Właściwie nie chodził, tylko podskakiwał w białych conversach do rytmu muzyki, której słuchał przez słuchawki. Ząbek wiedział, jak go podejść, jeszcze niedawno sam dałby się na to złapać. Wrócił aż do placu Księcia Umberta.

      – Co macie? – zapytał jak pierwszy lepszy klient.

      Wystarczy kokaina za dziesięć euro. Potem znowu wyruszył do Gianturco. Pół godziny tam i pół godziny z powrotem. Ale nie było mu szkoda czasu na jeżdżenie po mieście, nie ciążyło mu gorąco ani zmęczenie.

      Młodziutki strażnik wciąż jeszcze stał na chodniku, widać było, że mu się nudzi. Ząbek podszedł do niego i zagadnął, jakby znał go od zawsze. Klepnął go w ramię na tyle mocno, żeby zaskoczony tym chłopiec zdjął słuchawki. Ząbek nie zostawił mu czasu na reakcję.

      – Cześć! Kretyńską robotę dał ci Maharadża. Ale to tak na początek, no nie?

      Chłopiec zrobił krok w tył i tylko na niego patrzył, z rękami spuszczonymi przy udach. Nie sięgnął po pistolet, bo go nie miał, czego Ząbek domyślił się już wcześniej. Maharadża nie ufa takim gówniarzom.

      – Kim ty jesteś? – zapytał mały.

      – Jesteś słabo zorientowany. To ja musiałbym zapytać ciebie, kim jesteś. Ja jestem prawą ręką Nicolasa Maharadży.

      – Nie wyglądasz na kogoś z paranzy. – Chłopak oczywiście miał na myśli jego zaniedbany wygląd.

      – Ja tak specjalnie. Mam pewną misję do wykonania. Ale najpierw zobacz, jaki mam towar. – Podał mu kokainę, którą wyjął z kieszeni.

      Wciągnęli obaj, na ulicy. Ząbek opowiadał chłopcu o paranzie, o wrogach, których zlikwidowali, o wspólnych akcjach, w jakich brał udział z Maharadżą, z bossem, tym samym, który postawił go tu, żeby pilnował chodnika.

      – Weź sobie jeszcze niucha. – Ząbek podał chłopcu na dłoni następną porcję kokainy. – Jak masz na imię?

      – Luciano – odparł mały i wciągnął biały proszek.

      – Dobry jesteś, Luciano! Ale teraz cię pożegnam. Mam załatwić jedną sztukę. Idę na górę po