Mam to szczęście, że nigdy nie miałem problemów z samodzielnym motywowaniem się do treningów. Jeśli chcę wygrywać, to muszę się dobrze ścigać. Jeśli chcę się dobrze ścigać, to muszę trenować. W moim odczuciu trening to nic innego jak przygotowanie do ścigania się, a nie trening dla treningu. Może niektórzy zawodnicy podchodzą do tego inaczej, może to dla nich dobre. Mam tu na myśli kolarzy walczących o triumf w klasyfikacji generalnej, takich jak Alberto Contador czy Chris Froome. Oni nie biorą udziału w tylu wyścigach, więc może potrzebują usystematyzowanych treningów, gwarantujących, że na najważniejszej dla siebie imprezie znajdą się w topowej formie. Poza tym oni mogą podchodzić treningowo do wyścigów, na przykład do tygodniowych imprez etapowych, takich jak wyścigi w Hiszpanii czy Critérium du Dauphiné albo Tour de Romandie. Rozpatrzmy to na przykładzie tegorocznego sezonu 2018. Mój pierwszy wyścig w Australii wygrałem już w styczniu. Od tego momentu staram się wygrywać praktycznie dwa razy w tygodniu i tak aż do wrześniowych mistrzostw świata, przy okazji których dostaję dwa tygodnie wolnego za dobre sprawowanie (albo za złe sprawowanie, jak to miało miejsce przed rokiem, ale do tego jeszcze dojdziemy).
Trening po to, by móc powiedzieć, że jest się dobrej formie. Rewelacyjne dane. Wow. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś wygrał jakiś wyścig na samym mierniku mocy. Nikt nigdy nie dostał punktów UCI za koszulkę lidera Mocy Maksymalnej. Nawet Chris Froome musi czasem podnieść wzrok znad komputera i wdziać buty kolarskie, żeby wjechać na jakąś górę. Trening dla treningu. Pracując z Bobbym, miałem właśnie takie poczucie. Miał obsesję na punkcie moich danych. Codziennie musiałem robić dokładnie to, o co mnie prosił, a przez pozostałą część dnia z nim o tym rozmawiać. Byłem wyczerpany, byłem nieszczęśliwy. Zaczynałem myśleć o tym, żeby wyłączyć telefon i symulować chorobę. Czysty absurd: kocham trenować, ale to mnie dobijało. Śmierć od liczb.
Każdy napotkany przeze mnie trener pyta o to samo: „Czy chcesz być lepszym góralem? A może lepszym sprinterem albo lepiej jeździć czasówki?”. Nie rozumiem, po co mamy wtrącać się w to, o czym zadecydowała natura. Jestem taki, jaki jestem. Jeżdżę zupełnie w porządku. Nie naprawia się tego, co nie jest zepsute. Uważam, że drastyczne zmiany nakierowane na poprawę wyników w jednym aspekcie wywołają jakieś negatywne konsekwencje w innych obszarach. Kolarze, którzy postanowili zrzucić kilogramy, żeby lepiej jeździć w górach, stracili moc na płaskich odcinkach. Ludzie, którzy zwiększyli wytrzymałość, tracą umiejętność sprintu. Lepsza praca aerodynamiczna przekłada się na spadek mocy. Można by tak jeszcze długo wymieniać, ale z pewnością wiesz już, co mam na myśli.
Podstawowy problem nie był szczególnie skomplikowany. Mniejsza o tętno spoczynkowe, grubość tkanki tłuszczowej, moc i algorytmy treningowe – ja byłem po prostu zajechany. Zmęczony do granic możliwości. Mimo to zmuszałem się do wyjścia z mojego mieszkania w Monako i wskoczenia na siodełko, trzymałem się każdego planu, który ułożył mi Bobby na dany dzień.
Pojechałem na klasyki rozgrywane na Północy i wypadłem w nich po prostu koszmarnie. To miał być w końcu mój rok, żadnych drugich i trzecich stopni podium, żadnych czwartych miejsc. W sumie akurat to mi się udało, nie byłem w stanie nawet zbliżyć się do tych pozycji. Z końcem kwietnia praktycznie zapomniałem, jak wygląda podium.
W zespole nie byli zadowoleni. Krążyły najróżniejsze plotki na temat tego, co się dzieje. Nie wiem, czy Bobby faktycznie coś takiego powiedział, ale doszły mnie słuchy, że stwierdził w obecności całego zespołu, że od momentu przejścia na zawodowstwo byłem nadmiernie eksploatowany w wyścigach i jestem już wypalony. To, co miałem w moje karierze osiągnąć, było już za mną. Miałem 25 lat i byłem skończony. Koń wyścigowy z kontuzjowanymi kolanami.
„To by było na tyle – powiedziałem. – Pieprzę to, kończę karierę”.
W myślach miałem się już za byłego zawodowca, który spędza dnie na plaży z Katariną. Cóż, przynajmniej zostały mi jakieś wspomnienia. Może kiedyś napiszę książkę.
Wtedy Giovanni wszedł w tryb zarządzania kryzysowego. Trzeba mu oddać, że zawsze wspierał mnie w tym, czego akurat chciałem. Nie naciskał na mnie, nie zmuszał mnie do jazdy, nie był zły ani rozczarowany, a jedynie martwił się, czy ze mną wszystko w porządku – czy nie zrobię niczego głupiego.
Kilka miesięcy temu podpisałem jeden z najbardziej lukratywnych kontraktów w historii kolarstwa, podpisałem go na całe trzy lata. Miałem tylko zjawiać się w umówionym miejscu, dawać z siebie wszystko, odgrywać moją rolę, a po trzech latach mógłbym spokojnie zakończyć karierę i utrzymać z tych pieniędzy całą rodzinę do końca życia. Nie przejmuj się Bobbym, nie przejmuj się Olegiem, nie przejmuj się ekipą, najlepiej niczym się nie przejmuj. To należało do obowiązków Lomby. Czyż nie po to właśnie powstał Team Peter? Stary, rozluźnij się. Nie traktuj wszystkiego tak poważnie.
Ostatecznie to Giovanni przedstawił najrozsądniejsze rozwiązanie. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebowałem nowego trenera, kogoś, kto zostanie kolejnym kluczowym członkiem Team Peter. Patxi Vila był już pracownikiem Tinkoff, ale był zupełnie innym gościem niż Bobby. Pochodzi z kraju Basków i jeszcze do niedawna sam był zawodowym kolarzem. Nie osiągał co prawda takich sukcesów jak Bobby, ale może właśnie to było jego atutem w roli trenera. Zwycięzcy bywają często tak zmotywowani i zdeterminowani, że nie zwracają uwagi na potrzeby innych. Dobry domestique musi wiedzieć, czego potrzebuje jego lider, bo inaczej niczego nie osiągnie. Być może to lepszy punkt wyjścia do tego, by potem zostać trenerem?
Patxi z miejsca wydał mi się bardzo bystry. „Od razu zobaczyłem, że wiesz, co robisz – powiedział mi. – Dobrze się odżywiałeś, nie miałeś dużych wahań masy ciała, miałeś mocne ciało, które nie wymagało wiele uwagi. Co jednak najważniejsze, wygrałeś mnóstwo wyścigów, w ogóle nie mając trenera”.
Polubiłem go. Dał mi wolną rękę.
„Plan treningowy, który ułożyliśmy na początku, powstał tak naprawdę po to, żebyśmy mieli jakąś podkładkę na piśmie” – mówi dzisiaj Patxi. Siedzimy sobie i wspominamy tamte dni w Sierra Nevada, gdzie odbywamy jeden z corocznych obozów przygotowawczych ekipy BORA-hansgrohe. Jest luty 2018 roku, trenujemy tu do wiosennych klasyków. Zapadł zmrok, na zewnątrz jest cholernie zimno, wi-fi ledwo działa, więc nie pozostaje nam nic innego jak siedzieć i gadać. „Nie ulegało wątpliwości, że doskonale rozumiesz swoje ciało. Uważałem, że powinienem cię w tym wspierać, a nie to demontować. Gdybyś mi powiedział, że jeździłeś tylko przez godzinę zamiast przez cztery, bo źle się czułeś, zaufałbym ci, że podjąłeś słuszną decyzję. Łatwizna”.
Gdy moim trenerem został Patxi, zacząłem się powoli rozluźniać. Wcześniej sądziłem, że to już mój koniec. Zacząłem myśleć o tym, co najważniejsze: o zdrowiu, szczęściu, dobrej zabawie, o tym, żeby być sobą. Fajnie jest mieć plan, bo wtedy podąża się właściwą drogą, ale oczywiście nie można oczekiwać, że wszystko będzie tak, jak się założyło. Życie i wyścigi to dwie różne rzeczy. Załóżmy, że zaplanuję sobie, że na siedem kilometrów przed metą chcę się znaleźć w pierwszej dziesiątce, bo znajduje się tam zwężenie, za którym zaczyna się podjazd. Problem polega na tym, że podobny plan ma 100 innych zawodników. Oznacza to, że 90 kolarzy będzie rozczarowanych, ale na to nic nie da się poradzić. Co mogą zrobić? Zsiąść z siodełka i iść do domu? Trzeba się dostosować, znaleźć inny sposób. Pogodzić się z tym, co jest, i szukać innych rozwiązań. Niektórych rzeczy po prostu nie da się zmienić, czasem złapie się gumę, czasem ma