To nie była odpowiedź odmowna, ale ja ją tak odebrałem. Właśnie dlatego bez wahania powiedziałem „tak”, gdy pojawili się ludzie z ekipy Liquigas i stwierdzili, że biorą mnie od razu. Oni nie czuli potrzeby z niczym zwlekać, a ja nie miałem najmniejszego zamiaru czekać na telefon z Quick-Step – telefon, który mógł nigdy nie nadejść.
We Włoszech obowiązywały limity zagranicznych kolarzy w kategorii U-23, dlatego też dalej jeździłem w reprezentacji Słowacji, zarówno na rowerze górskim, jak i szosowym. Ścigałem się na Słowacji, we Włoszech, w Niemczech i Chorwacji. Może i nie brałem udziału w Tour de France jako zawodnik Liquigas, ale byłem zawodowym kolarzem kontynentalnym i zarabiałem 1000 euro miesięcznie. Całkiem nieźle.
W lipcu 2009 roku zadzwonili do mnie ludzie z Liquigas i powiedzieli, że mam przyjechać poznać zawodników udających się na Tour de Pologne. Liderem tej ekipy był wówczas Ivan Basso, ale były tam też chłopaki, z którymi miałem się później blisko zaprzyjaźnić. Mam tu na myśli Macieja Bodnara, Daniela Ossa – który znowu jeździ ze mną w BORA-hansgrohe – ale przede wszystkim Sylwestra Szmyda, od wielu lat mojego bliskiego przyjaciela, a teraz również trenera.
Tamtym zaproszeniem zespół chciał powiedzieć mi: „dostałeś się”. Miałem dopiero 19 lat, ale dla mnie był to koniec ścigania się w U-23, koniec tułania się po Europie w stroju reprezentacji Słowacji, koniec jazdy na rowerze górskim. Miałem zostać zawodowym kolarzem jeżdżącym w cyklu Pro Tour.
Zespół zorganizował mi mieszkanie w San Donà di Piave, nieopodal Wenecji. Było malutkie, ale moje. Zamieszkał ze mną mój brat Juraj i jeszcze Maroš Hlad, mój dotychczasowy soigneur. Tak oto rodził się Team Peter, niewielka grupa przyjaciół, którzy zawsze mogli na sobie polegać. Od tego momentu miałem też agenta, którym został Giovanni Lombardi, były znakomity kolarz, który rozprowadzał Erika Zabela, prowadząc go do wielu zielonych koszulek. Giovanni, nazywany przez nas Lomba, jako pierwszy dostrzegł potencjał kryjący się w projekcie Team Peter. To on zrobił najwięcej, aby udało się ten projekt zrealizować. Pierwszym istotnym celem naszej grupy było zatrudnienie Juraja jako zawodowego kolarza w Liquigas i udało nam się to osiągnąć, głównie dzięki Giovanniemu. Wiedział, że mój brat jest wystarczająco dobry, by dostać zawodowy kontrakt, ale wiedział też, że Juraj zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby mnie chronić – na rowerze i we wszystkich innych okolicznościach. Juraj, Maroš i ja mieszkaliśmy razem w Wenecji Euganejskiej, ale tym razem trochę bliżej gór, żebyśmy mogli bardziej różnicować treningi. Spędziliśmy tam dwa lata, zanim za radą Giovanniego przeniosłem się do Monako.
Moim pierwszym wyścigiem, w którym wystartowałem jako zawodowiec, był Tour Down Under 2010. Nigdy wcześniej nie byłem w Adelajdzie, ale sama Australia nie była mi zupełnie obca. Pół roku wcześniej brałem udział w mistrzostwach świata w kolarstwie górskim 2009 w Canberze, stolicy tego kraju. Zająłem tam czwarte miejsce w kategorii U-23 mężczyzn. Niesamowicie mi się podobało, że w styczniu w Adelajdzie jest tak gorąco. Mogłem jeździć w krótkich spodenkach i koszulce, nie musiałem się przejmować ocieplaczami na ramiona ani podobnymi sprawami. Poza tym Australia to kolejny kraj o pewnym charakterystycznym zapachu. Wydziela go eukaliptus, czyli drzewo gumowe, jak nazywają je miejscowi. Gdy poczuję tę woń gdziekolwiek na świecie, myślami od razu przenoszę się na półkulę południową, do tych upalnych dni, w których odnosi się wrażenie, że pod ciężarem gorąca ziemia ulega spłaszczeniu.
Co więcej, to wyścig łagodny dla zawodników. Do dobrej pogody dochodzi brak długich przejazdów między kolejnymi etapami, nie trzeba się codziennie pakować, a do tego wszyscy jesteśmy zakwaterowani w fajnym hotelu. Jak to bywa w przypadku każdego zawodu, życie kolarza ma również swoje mniej przyjemne strony, tyle że z jakiegoś powodu podczas Tour Down Under są one mniej widoczne. Z czasem zyskałem też spory szacunek do zrelaksowanego stylu bycia Australijczyków. Dla nich nic nie jest większym problemem. Mają takie charakterystyczne spojrzenie, jak gdyby chcieli powiedzieć: „Bez spiny”1.
Nie do końca wszystko poszło wtedy gładko. Wystartowałem w wyścigu, wziąłem udział w sprincie, ale nie wytrzymałem do końca. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że mam dopiero 20 lat, a moi rywale są już po trzydziestce i zajmują się tym od lat, więc pewnie mnie też uda się jeszcze wygrać parę takich imprez.
W pewnej chwili pomyślałem sobie, że ten dzień nadszedł zaraz po naszym powrocie do Europy. Na razie nikt nie planował mojego udziału w dużych wyścigach typu Paryż–Nicea, ale Bodnar się rozchorował, więc zespół postanowił włączyć mnie do składu. Miałem nabrać doświadczenia, nikt niczego ode mnie nie oczekiwał. W środkowej Francji było przeraźliwie zimno. Już na drugim etapie do Limoges na 500 metrów przed metą doszło do poważnego wypadku, bo zderzyły się dwa pociągi sprinterskie. Ja jak zwykle w sprincie jechałem sam, pilnowałem swoich kół i na skutek tej dużej kraksy otwarła się przede mną luka. Wskoczyłem w nią i popędziłem do mety. Przez chwilę myślałem, że wygram ten etap, ale po chwili zrozumiałem, że zaatakowałem za szybko. Tuż przed metą wyprzedził mnie Francuz William Bonnet.
Przez jakieś dwie minuty byłem rozczarowany, potem zrozumiałem jednak, że właśnie nieomal wygrałem mój pierwszy wyścig w Europie, do tego ważny wyścig. Zwycięstwa z pewnością miały jeszcze nadejść.
No i nadeszły. Pierwsze odniosłem już nazajutrz. Wygrałem na czele niewielkiej grupki, która kolejnymi atakami przetrzebiła peleton w pagórkowatym terenie. Czułem się jak w Żylinie: ciemnoszare niebo zdające się zlewać z horyzontem i padające z niego płatki śniegu, które spowodowały, że start przesunięto o 50 kilometrów w głąb etapu.
Trzy dni później wygrałem znowu. Tym razem zaatakowałem na trzy kilometry przed metą, gdy wszyscy spodziewali się sprintu na finiszu. Na metę w Aix-en-Provence wpadłem na dwie sekundy przed rywalami. Tego dnia po raz pierwszy usłyszałem pytanie, które najczęściej zadawano mi potem w mojej zawodowej karierze: to jestem sprinterem czy nie?
W tamtym wyścigu Paryż–Nicea wywalczyłem moją pierwszą koszulkę lidera klasyfikacji punktowej. Na podium stanąłem obok Alberto Contadora, który wygrał ten wyścig w typowym dla siebie, atakującym stylu. Pomyślałem sobie wtedy: tak, zdecydowanie mógłbym do tego przywyknąć.
Kolejną koszulkę dla lidera klasyfikacji punktowej wywalczyłem w Tour of California, sezon zleciał mi błyskawicznie. Rok później w Kalifornii znów założyłem zieloną koszulkę, a potem wygrałem trzy etapy w moim pierwszym wielkim tourze, Vuelcie. Udało mi się ukończyć cały ten wyścig. Ostatecznie w sezonie 2011 odnotowałem 15 zwycięstw, a w sezonie 2012 – 16.
Wiosną 2012 roku wreszcie na poważnie pokazałem się podczas klasyków. Nie udało mi się co prawda żadnego wygrać, ale dojechałem w pierwszej dziesiątce w Mediolan–San Remo, Gandawa–Wevelgem i Ronde van Vlaanderen, udało mi się nawet