– Cześć, Peter, dobrze się z tobą gadało.
Cały Oleg.
Skontaktowałem się z Giovannim i zwołaliśmy zebranie członków Team Peter. Giovanni zaczął rozpatrywać różne argumenty natury prawnej i jeszcze raz uważnie przejrzał kontrakt, żeby upewnić się, że Oleg nie znajdzie w nim żadnych luk do wykorzystania. Uzgodniliśmy, że nic z tym nie robimy, z nikim nie rozmawiamy, może sprawa rozejdzie się po kościach. Żadnej reakcji, żadnych komunikatów prasowych, żadnej odpowiedzi.
W sobotę rano, tuż przed zaplanowanym na popołudnie pierwszym etapem w formie indywidualnej jazdy na czas, podszedł do mnie Oleg. Akurat przygotowywałem się tuż obok naszego autokaru.
– Cześć, Peter. Jak nogi?
– Dziękuję, szefie, całkiem nieźle.
– Posłuchaj, cała ta rozmowa o kontrakcie, zapomnij o niej, dobra? Wszystko jest w porządku.
– OK, dzięki. Nie zawiodę pana.
– Wiem, wiem. To całe gadanie o poleceniach zespołowych i wsparciu dla Alberto, pieprz to. Pieprz ich wszystkich. Przywieź mi zieloną koszulkę.
No i jak tu się nie śmiać? Oleg Tińkow, człowiek jedyny w swoim rodzaju. Ogólnie jednak wciąż istniał pewien problem, który dokuczał mi przez cały okres moich występów w tym zespole: kogo mam słuchać? Czyje zachcianki mam spełniać?
Ten wyścig upłynął mi pod znakiem drugich miejsc. Po czasówce – która była zbyt długa, by mogła być „prologiem” – czekał nas etap na płaskim terenie nizinnym, który kończył się na wyspie. Wiedziałem, że należy się spodziewać bocznego wiatru. Co ciekawe, spełniły się moje przewidywania dotyczące wspierania Alberto. Obaj byliśmy w odpowiedniej gotowości, by zadbać o umiejscowienie się na czele. To był udany występ całego zespołu. Jechaliśmy bardzo mocno z przodu pomimo ulewnego deszczu i bardzo silnego wiatru. Dobrze jechały też chłopaki ze Sky, więc ten etap był tak naprawdę rywalizacją Alberto z Froome’em. Na mecie okazało się, że Quintana i Nibali stracili po minucie, a ja miałem poczucie, że mogę swobodnie powalczyć w sprincie na finiszu. Walka trwała do samego końca, konieczna była analiza zdjęcia z fotokomórki, ale najszybciej na metę wpadł André Greipel. Wywalczyłem moje pierwsze drugie miejsce w tym tourze.
Potem, zgodnie z obietnicą, przeprowadziłem Alberto przez bruk. Włożyłem w to sporo wysiłku, ale na szczęście nic się nam nie przydarzyło. Na mecie w sprincie znów byłem drugi, tym razem walcząc z Johnem Degenkolbem, który zaliczał akurat znakomity sezon – wygrał najpierw Mediolan–San Remo, a potem Paryż–Roubaix, rozgrywany na tym samym bruku. Niestety dla nas obu, tym razem ścigaliśmy się o drugie miejsce, bo zwycięzcą tego etapu był Tony Martin. Na kilka kilometrów przed metą urwał się z grupy tworzonej przez najlepszych kolarzy i zaatakował tak mocno, że nie udało nam się go dopaść. Dzięki temu zwycięstwu założył koszulkę lidera. Znów prawie mi się udało, ale nie byłem szczególnie zmartwiony. Miałem dostać jeszcze sporo okazji.
Na przykład nazajutrz, gdy byłem drugi, znów ustępując tylko André Greipelowi.
Na przykład jeden dzień później, gdy byłem drugi za Zdenkiem Štybarem.
Akurat tamten etap zniosłem bardzo ciężko. Oczywiście nie cierpiałem aż tak jak Tony Martin, który upadł tuż przed metą. Żółta koszulka nie ma żadnych dodatkowych miękkich wyściełań, więc nie mogła uchronić jego obojczyka przed złamaniem. Tony miał też złamane serce. Oczywiście wtedy nie wiedziałem, że jest kontuzjowany. Widziałem tylko jeden wielki chaos i moją szansę na zwycięstwo etapowe. Wcześniej musieliśmy jednak dopaść Štybara, któremu udało się wyskoczyć na prowadzenie, gdy tylko pierwsi kolarze zetknęli się z asfaltem. Jakoś tak się utarło, że gdy trzeba ruszać w pościg, wszyscy oglądają się na mnie. Poważnie?! Nadal tego nie rozumiem. W tym wyścigu już kilkakrotnie okazało się, że nie brakuje sprinterów zdolnych mnie wyprzedzić, zawodników dysponujących wsparciem mocnych zespołów. Ale nie, poczekajmy, aż gonić zacznie Sagan. Zacząłem mieć tego trochę dość, postanowiłem więc zaczekać, aż ktoś inny weźmie się do roboty. Do mety zostało już tylko kilkaset metrów: jeżeli nie weźmiemy się w garść i nie zaczniemy go razem gonić, on to wygra. Nie zebraliśmy się, więc wygrał. Zgadnij, co było dalej. Dokładnie tak, byłem drugi. Zaczynałem się zastanawiać, czy nie powinni ustanowić na tę okazję nowej koszulki. Za największą liczbę drugich miejsc. Na przykład brązowej.
Na następnym etapie nie byłem drugi. Byłem trzeci. Drugi wśród przegranych. Na pocieszenie miałem drugie miejsce w klasyfikacji generalnej, więc moja wymyślona brązowa koszulka pozostawała w moich rękach.
Nazajutrz, na ósmym etapie, byłem drugi w sprincie, przegrywając z Alejandro Valverde na stokach Mûr-de-Bretagne, ale jeśli chodzi o losy całego etapu, to i tak wyprzedziło nas dwóch zawodników, którzy zaatakowali w samej końcówce. Cóż, przynajmniej jeździłem regularnie, ale przyznam, że zaczynałem odczuwać frustrację. Na szczęście nie musiałem już sobie wyobrażać, że jeżdżę w koszulce w kolorze brązowym, bo zgromadziłem wystarczająco dużo punktów, by odebrać Greipelowi koszulkę w moim ulubionym kolorze Robin Hooda. Rabować bogatych, by dawać biednym? Jestem przekonany, że gdybym na drodze dogonił powóz szeryfa z Nottingham i zajrzał do jego skrzyni z kosztownościami, przekonałbym się, że uprzedzili mnie Greipel albo Cav.
Tak oto minął tydzień. Pojechaliśmy drużynową czasówkę. Wjechaliśmy w Pireneje, a wtedy – zgodnie z oczekiwaniami – wypadłem z pierwszej dziesiątki, choć nadal miałem zieloną koszulkę. Przez chwilę miałem również białą koszulkę dla najlepszego młodego kolarza w klasyfikacji generalnej. Niektórym trudno było uwierzyć, że nadal jestem do niej uprawniony, czasami samego mnie to dziwiło. Naprawdę trudno było uwierzyć, że mam dopiero 25 lat. Byłem przecież wypalony, nie miałem już sił na dalszą karierę, więc ta biała koszulka trochę dziwi, nie? Na szczęście nie musiałem jej nosić, bo miałem zieloną, jestem jednak pewien, że gdybym pokazał się w białej, ludzie byliby skonfundowani. Gdy wjechaliśmy w góry, straciłem tę białą na rzecz Nairo Quintany. Dla widzów musiał to być jeszcze większy szok, bo on wygląda na znacznie starszego niż 25 lat.
Alberto stracił trochę czasu. Jeden z etapów wygrał dla nas Rafał Majka, ale ogólnie wszyscy byliśmy wstrząśnięci. Ivan Basso, nasz powszechnie szanowany i uwielbiany kapitan, przez cały pierwszy tydzień źle się czuł. W dniu przerwy pojechał na badania, po których otrzymał koszmarne wieści. Okazało się, że ma raka jądra i musi natychmiast poddać się leczeniu. Już kilka dni później przeszedł zabieg operacyjny we Włoszech.
Ivan był obecny w moim życiu, odkąd przeszedłem na zawodowstwo. W Liquigas był liderem zespołu, dwukrotnie wygrywał wtedy Giro d’Italia. Teraz był niezwykle doświadczonym kapitanem dla Alberto w naszym teamie Tinkoff. Stosunkowo rzadko startowaliśmy w tych samych wyścigach, ale Ivan – człowiek wiecznie uśmiechnięty i optymistycznie nastawiony – zawsze miał dla wszystkich czas. Wywarł na mnie duży wpływ, pewnie podobnie jak na innych wcześniejszych i późniejszych partnerów zespołowych. Do tego naszym wspólnym agentem był Giovanni, znałem go więc trochę lepiej niż inni i mocniej niż inni się na nim wzorowałem. Gdy dotarła do nas ta smutna informacja, nie wiedzieliśmy, co mamy powiedzieć. Zaczynało nam świtać w głowach, że są w życiu ważniejsze sprawy niż kolarstwo.
Dla porządku dodam, że Ivanowi udało się całkowicie zwalczyć chorobę, ale uznał, że dla niego to już czas kończyć karierę. Miał wtedy 37 lat. Z pewnością będzie jednak dalej obracał się w światku kolarskim i jestem przekonany, że w przyszłości odegra w tym sporcie niejedną ważną rolę.
Jak nietrudno