Peter Sagan Mój świat. Peter Sagan. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Peter Sagan
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-8129-377-8
Скачать книгу
dla najszybszego z pozostałych w wyścigu Włochów, Matteo Trentina, ale tak naprawdę pracował na rzecz wszystkich z nas, którym zależało na sprincie. Nigdy nie przypuszczałem, że po 267 kilometrach jestem w stanie tak szybko jechać na rowerze, a co dopiero mówić o sprincie na finiszu.

      Nie słyszałem własnych myśli, hałas był olbrzymi. Jedną z jego przyczyn był zawodnik, któremu zawisłem na kole: Alexander Kristoff. To był chłopak stąd, a ten wyścig mógł odmienić jego karierę. Był naprawdę szybki, zwłaszcza gdy mógł jechać sprintem na dłuższym dystansie i najpierw zbudować prędkość, a później przez dłuższy czas ją utrzymać. Spojrzałem na niego, Trentina, Matthewsa i wszystkich innych. Uznałem, że gdybym miał obstawiać zwycięzcę, zdecydowanie postawiłbym na Kristoffa. Poważnie, uważałem go za faworyta, odkąd parę lat temu ogłoszono, że mistrzostwa odbędą się właśnie tutaj. Nie zamierzałem zmieniać zdania na 500 metrów przed metą.

      Skręciliśmy w lewo. Narastający hałas, coraz głośniejsze krzyki zebranych wokół trasy wikingów dały mi pewność, że wszystkie poprzednie ucieczki spełzły na niczym. Jechaliśmy teraz sprintem po prawo noszenia tęczowej koszulki przez cały najbliższy rok. Mojej tęczowej koszulki. Alexander, lubię cię, nie mam nic przeciwko tobie, ale ta koszulka jest moja.

      Kristoff doskonale ocenił ostatni prawy zakręt pod kątem 90 stopni, jadąc już z pełną prędkością. Bettiol był wyczerpany. Moja technika szybkiego pokonywania zakrętów niewiele dała, bo Kristoff jechał po prostu szybko, ale za plecami dostrzegłem, że Matthews, Trentin i inni coraz bardziej zostają z tyłu. Spodziewali się, że sprint zacznie się dopiero za zakrętem, ale Kristoff swoim sprytnym zabiegiem z przyspieszeniem przed nim wziął wszystkich z zaskoczenia. Teraz zostaliśmy już tylko on i ja. Musiałem jedynie wyprzedzić tego wielkiego Norwega. Wcześniej już mi się to udawało, ale i jemu udawało się wyprzedzić mnie.

      Trzysta metrów to cholernie dużo, gdy trzeba pędzić najszybciej, jak się da. Gdyby przede mną jechał Mark Cavendish, byłbym pewny zwycięstwa, gdyby tylko udało mi się wytrzymać jego pierwsze wybuchowe przyspieszenie. Jeśli o zwycięstwo walczyłoby 20 zawodników, też uważałbym, że umiem lepiej niż inni znaleźć jakąś lukę i wysunąć do przodu koło. Teraz jednak jechaliśmy szerokim kawałkiem drogi, było nas tylko dwóch, walczyliśmy o złoto mano a mano, a Kristoff na długich prostych należał do najszybszych zawodników w całej stawce.

      Odnosiłem wrażenie, że głośniej już być nie może, ale nie miałem racji. Wydawało się, że cały kraj krzyczy do Kristoffa, chcąc jakby przepchnąć go w ten sposób przez linię mety. Zmuszałem się do maksymalnego wysiłku, by utrzymać mu się na kole na pierwszych 100 metrach, a przy okazji usiłowałem wykorzystać jego cień aerodynamiczny, by móc wyskoczyć mu zza pleców. Chryste, on po prostu był za szybki. Absolutnie ostatnim wysiłkiem, po którym nie miałem już żadnych zapasów sił, zrównałem się z nim. Niestety jakoś nie mogłem się zdobyć na ten ostatni zryw, którym w sprincie wyprzedza się ostatniego rywala do pokonania. Jechałem obok niego, efekt wyjazdu z cienia aerodynamicznego minął, a on ciągle był z przodu. Do mety zostały dwa metry, nie ma siły, to on zostanie mistrzem świata.

      Podczas Tour de France 2016 w Bernie w Szwajcarii pokonałem Kristoffa dosłownie o szerokość opony. Wynikało to wyłącznie z faktu, że udało mi się idealnie trafić w moment, w którym należało wyrzucić rower do przodu, a on ciągle jeszcze koncentrował się na sprincie. Pamiętając tamten finisz ze Szwajcarii, resztkami sił wypchnąłem ramiona do przodu, tyłek wywieszając za siodełko. Nogi miałem wyprostowane, ręce też. Kristoff jechał po mojej lewej i stanowił moje lustrzane odbicie.

      Czekałem za linią, zachłannie starając się złapać oddech, wypatrywałem jakichkolwiek informacji o wyniku. Czy dałem z siebie wystarczająco dużo? A może rzuciłem się do przodu za późno? Sekundy wlekły się w nieskończoność, a ja nerwowo rozglądałem się w poszukiwaniu oficjalnego werdyktu. W końcu pokazano zdjęcie z fotokomórki, które nie pozostawiało wątpliwości: gdy wpadliśmy na linię mety, jego przednie koło znajdowało się za moim o ledwie strzępek gumy.

      Olbrzymia grupa słowackich kibiców przełamała zabezpieczenia i rzuciła się w moim kierunku. Krzyczeli, obejmowali mnie, wiwatowali. Byli przeszczęśliwi, podobnie zresztą jak ja. Dokonaliśmy niemożliwego, ja, Juraj, moi koledzy z reprezentacji, ci niesamowici kibice, a także wszyscy fani w domu. Mistrz świata po raz trzeci z rzędu. Po jednej tęczowej koszulce UCI i po jednym złotym medalu w Ameryce, na Bliskim Wschodzie i w Skandynawii. Nikt tego wcześniej nie osiągnął. A tu proszę, dokonuje tego rzekomo szalony i dziki dzieciak z kraju słynącego z hokeja, który dopiero 25 lat temu uniezależnił się od swoich większych sąsiadów. Jak, do diabła, do tego doszło?

       CZĘŚĆ PIERWSZA

      RICHMOND

      2015

      ZIMA

      Jeżeli na starcie wyścigu staje stu zawodników, na mecie będą oni mieli do opowiedzenia sto różnych historii. Kariery stu zawodników mogłyby stanowić kanwę stu różnych książek. Wszyscy są godni uwagi, nikt nie jest wyjątkowy.

      Podkreślam to na początku mojej opowieści, ponieważ to ważne, aby pamiętać, że każdy ma swoją historię. Moja nie jest ani trochę ważniejsza od pozostałych, jest za to inna. Dokładnie tak samo jak historie wszystkich innych ludzi różnią się od mojej, różnią się też między sobą.

      Moja historia zmienia się, odkąd rozpocząłem karierę sportową. Zmieniała się przez ostatnie trzy lata i będzie się zmieniać w przyszłości. Zmieni się, jeszcze zanim skończę pracę nad tą książką. Zmieni się również twoja historia. Spójrzmy prawdzie w oczy, historie niektórych z nas zmieniają się, gdy piszę to zdanie.

      Próbuję w ten sposób wyjaśnić, że nie mogę opowiedzieć historii mojego życia, bo ona dzieje się na bieżąco. Zmienia się z dnia na dzień, tak samo jak twoja i jak każda inna historia. Mam dopiero 28 lat. Liczę, że opowiadając historię mojego życia, będę siedział w wielkim skórzanym fotelu, pykał fajkę i przeczesywał siwe pozostałości mojej czupryny. Jedno mogę jednak opowiedzieć z pewnością: jak to było być mistrzem świata w kolarstwie szosowym przez trzy lata z rzędu. Co więcej, coś takiego możecie usłyszeć tylko ode mnie. Nikt inny nie zostawał mistrzem świata trzy razy z rzędu.

*

      Czasami życie zmienia się w mgnieniu oka. Jedne drzwi się zamykają, inne otwierają. Można wygrać, można się wywrócić. W jednej chwili możesz się zakochać, w jednej chwili możesz też stracić kogoś bliskiego.

      Nawet ta niezaprzeczalna prawda nie mogła zmienić faktu, że w styczniu 2015 roku znalazłem się na ważnym dla mnie rozdrożu.

      Miałem 24 lata. Pochodziłem ze słowackiej Żyliny, ale teraz mieszkałem w Monte Carlo. Od pięciu lat byłem zawodowym kolarzem. Wygrałem w tym czasie 65 wyścigów, czterokrotnie zostałem mistrzem Słowacji, trzykrotnie sięgałem po zieloną koszulkę w Tour de France.

      Teraz jednak, po raz pierwszy w mojej karierze, zmieniałem zespół.

      Żeby lepiej wyjaśnić, jak dotarłem do tego punktu, powinienem pewnie cofnąć się jeszcze nieco bardziej. Do samych początków.

*

      Jako młody chłopak uwielbiałem jeździć na rowerze i wygrywać wyścigi. Ludzie kochają historie o tym, jak pojawiałem się na wyścigach na rowerze pożyczonym od siostry albo kupionym za kilka koron w supermarkecie, w zwykłych trampkach i koszulkach, a mimo to wszystkich pokonywałem. Nie twierdzę, że to nieprawda, ale w rzeczywistości nikt nie robił wtedy z tego żadnego wielkiego halo. Słowacja była krajem rozwijającym się, i to bardzo szybko, po całych dekadach spędzonych za