23 WRZEŚNIA 2017
PROLOG
Już po raz dziesiąty tego dnia po mojej prawej stronie pojawiły się maszty żaglowców. W nozdrzach poczułem inny zapach, jak zresztą za każdym razem w tym miejscu. Popołudnie było chłodne i wilgotne, typowo skandynawskie. Znajdowaliśmy się nieopodal przystani, znad której dochodziły nas zapachy z kilkudziesięciu grillów i fast foodów, w których głodnym fanom kolarstwa sprzedawano każdy rodzaj dającego się zjeść jedzenia, jakie można upchnąć między dwa kawałki pieczywa.
Wjechaliśmy w długi i szybki lewy zakręt na drodze oddzielającej brzeg morza od szeregu kolorowych domków stojących w przepięknym starym porcie. Gdy wjechaliśmy tu po raz pierwszy, poruszaliśmy się dość spokojnie, mieliśmy za sobą dopiero 40 kilometrów. Musiało być jakoś krótko po jedenastej. Potem przejeżdżaliśmy obok tych chwiejących się masztów i hałasującego takielunku jeszcze kilkakrotnie i za każdym razem jechaliśmy trochę szybciej, przez co w grupie było nas coraz mniej. Początkowo było nas niemal 200, ale teraz, po ostatnich dwóch czy trzech trudnych okrążeniach niewielkiego i pagórkowatego toru w Bergen, zostało nas około 60. Sędzia z UCI zaczął gwałtownymi ruchami szarpać linę starego dzwonu, informując nas tym samym, że zostało już tylko jedno okrążenie. Nagle dobitnie uświadomiłem sobie, że na plecach mam plastron z numerem 1. Jest czwarta po południu, a to oznacza, że mistrzem świata w kolarstwie będę prawdopodobnie jeszcze tylko przez pół godziny.
Sam wyścig okazał się przedziwny.
Zaczęliśmy powoli, co mi pasowało. Od dwóch dni porządnie nie jadłem i nie piłem, bo w piątek, w moim domu w Monako, dopadły mnie jakieś problemy żołądkowe. Znakomite wyczucie czasu. Wcześniej przez tydzień nie wsiadałem na rower, bo miałem grypę. Nie chcę tu marudzić o chorobach, bo w sumie nie zdarza mi się to często, poprzestanę zatem na stwierdzeniu, że dwa ostatnie tygodnie nie były moim wymarzonym okresem przygotowań do jednej z najważniejszych imprez w kalendarzu kolarskim. Mistrzem świata byłem od dwóch lat, a nawet w pełni zdrowy miałem spore szanse na to, że dzisiaj stracę moją tęczową koszulkę. Większość uważała, że tegoroczna trasa będzie zbyt trudna dla zawodnika uznawanego za „sprintera, który umie wjechać na wzniesienie”, a nie za prawdziwego punchera, takiego jak Julian Alaphilippe, Philippe Gilbert czy też mój poprzednik na mistrzowskim tronie Michał Kwiatkowski (przez nas nazywany po prostu Kwiato). Uważano również, że tym razem będę za mocno kryty, bym mógł wygrać po raz trzeci. Wszystkie największe teamy miały już do tego nie dopuścić. Eksperci przewidywali też, że najmocniejsze ekipy po prostu otoczą naszą niewielką słowacką grupkę, gdy trzeba będzie przejąć kontrolę nad wyścigiem.
Pierwsza ucieczka urwała się wcześnie. Wyścig rozpoczął się w niewielkim mieście niedaleko Bergen, skąd dojechaliśmy na miejsce dwunastokrotnego przejazdu pętli wytyczonej przez centrum tego miasta, potem nabrzeże, promenadę i Salmon Hill. W wielu wyścigach przez pierwszą godzinę panuje chaotyczna szarpanina, bo wszyscy usiłują się załapać do całodziennej ucieczki, która zdefiniuje cały wyścig – do ucieczki, która z pewnością zostanie spacyfikowana przez najmocniejszych zawodników. Na szczęście – dla mojego buntującego się żołądka – tym razem do tego nie doszło. Grupa ucieczkowa szybko się uformowała i odjechała. Gdy miała już dziesięć minut przewagi, pozostali z nas wzięli się do trochę mocniejszej pracy. W tym momencie znów zaczynałem czuć się jak kolarz.
Powinienem być tutaj, na miejscu, już od jakichś dziesięciu dni. Pierwotnie planowałem dołączyć do moich kolegów z zespołu BORA-hansgrohe na drużynową jazdę na czas, którą rozgrywano przed tygodniem. Drużynowa jazda na czas to dość nowy element kolarskich mistrzostw świata i to element o tyle dziwny, że występuje się w niej w barwach swojego zespołu zawodowego, a nie w barwach reprezentacji narodowej, jak to ma miejsce we wszystkich innych wyścigach podczas mistrzostw świata. Dla fanów impreza ta jest tak atrakcyjna, bo mogą wymachiwać flagą swojego kraju, a nie zakładać baseballówki z logo banku, firmy rowerowej czy producenta okapów kuchennych. Trasa wyścigu odbywa się na pętli, a nie z miejsca A do B, przez co kibice mają więcej frajdy z oglądania. Fani zjeżdżają się z całego świata, by krzyczeć, dopingować, pić i – być może – świętować. Słowacy są znakomici we wszystkich tych trudnych dyscyplinach.
Pod moją nieobecność BORA-hansgrohe ukończył drużynową jazdę na czas w pierwszej dziesiątce, a moi partnerzy z reprezentacji Słowacji spodziewali się, że w wyścigu szosowym też nie wezmę udziału. Wczoraj rano zwlokłem się w końcu z łóżka i wsiadłem w Nicei na pokład samolotu. Większość liczącej 2500 kilometrów trasy spędziłem w toalecie.
Na starcie byłem dość spokojny, szczerze mówiąc, byłem jednocześnie zaskoczony i zadowolony, że w ogóle się tu znalazłem. Gdy po raz pierwszy (na pierwszym okrążeniu) przejeżdżaliśmy linię mety w Bergen, obejrzałem się na jadącego obok mnie brata Juraja. Obaj mieliśmy na sobie niebiesko-czerwono-białe stroje reprezentacji Słowacji. „Dobrze się przypatrz – powiedziałem. – Nie sądzę, żebyśmy mieli tu więcej dotrzeć”.
Jechaliśmy jednak stałym tempem, które było dla mnie korzystne, podobnie zresztą jak łagodna temperatura. Rok temu mistrzem świata zostawałem w skwierczącym upale w Katarze. Nie wyobrażałem sobie, żeby mój odwodniony organizm miał teraz znieść podobne warunki. Pod tym względem Norwegia była zdecydowanie przyjemniejsza.
Kryłem się w środku grupy. Im dłużej trwał wyścig, tym mniej liczna się ona stawała. W mistrzostwach świata zawsze odpada wielu zawodników i to z różnych powodów. Po pierwsze, wiele krajów wysyła kolarzy tylko po to, żeby spełnić minimalne wymogi ilościowe, starając się nie stracić miejsca w przyszłych edycjach tej imprezy. Po drugie, wielu zawodników bierze udział w tym wyścigu, by pomóc go kontrolować, gonić pierwsze ucieczki albo brać w nich udział. Przez pierwszą połowę zawodów realizują zadania na rzecz swojego lidera, a gdy zaczyna się właściwa rywalizacja, w zasadzie nie są już potrzebni. Po trzecie, to naprawdę długi wyścig – w 2017 roku trasa liczyła 267 kilometrów – i do tego rozgrywany na koniec długiego sezonu, a kolarz kilkakrotnie przejeżdża obok zachęcających, ciepłych i suchych boksów. Z każdym okrążeniem doświadcza się niemal magnetycznego przyciągania, jak gdyby kierownica sama skręcała w tamtą stronę. Czasami z trasy można wręcz dostrzec hotel, w którym się nocuje.
Coś zaczęło się dziać dopiero na pięć okrążeń przed metą. Na czoło wysforowali się Holendrzy i nagle stało się mocno niekomfortowo. Holandia zawsze przywozi na mistrzostwa świata bardzo liczną grupę niezwykle silnych koni pociągowych. Gdy jedziesz w grupie i nagle widzisz przed sobą pomarańczowych 80-kilogramowych postawnych facetów w pomarańczowych strojach, od razu wiesz, że trzeba będzie zacisnąć zęby. W głowie pojawia się kontrolka informująca o konieczności zapięcia pasów bezpieczeństwa. Od razu wiesz, że teraz będzie pod górkę.
Co ciekawe, przez całe moje życie mistrzem świata w kolarstwie szosowym nie został żaden Holender. Trzeba mieć jednak świadomość, że choć Holendrzy sami od bardzo dawna nie zostali królami, mają moc wynoszenia na tron innych – świadomie czy nie.
Wcześniej przeszedłem kilka sprawdzianów i wszystkie je uznałem w głowie za zaliczone. Pierwszy: dotrzeć do Bergen. Zrobione. Drugi: wystartować w wyścigu. Zrobione. Trzeci: przez godzinę wyglądać jak kolarz. Zrobione.
Nadszedł czas na czwarty sprawdzian: przetrwać pierwszą próbę narzucenia mocnego tempa. Och, nigdy nie należałem do tych, co nie idą na całość. Do roboty, Peter.
Zostało nas około setki. Po zakończeniu wyścigu – zwłaszcza takiego, który wygrałem – dziennikarze często pytają mnie o jego przebieg, jak gdyby była to powieść mojego autorstwa, jak gdybym sam decydował o losach postaci, snuł intrygę, dodawał kilka fałszywych tropów i narażał głównego bohatera na niebezpieczeństwo. To całkiem atrakcyjna wizja i doskonale rozumiem, po co są mi zadawane takie pytania, ale to niestety tak nie działa. Owszem, każdy wyścig ma swoją historię, ale to jest tylko moja historia. Stu zawodników ma sto różnych historii. Ja mogę opowiedzieć tylko tę moją. Pewnie słyszałeś o kamerach GoPro. Świetny gadżet, nie? Taka kamera zamocowana na kierownicy daje niesamowite odczucia i wrażenie, że samemu bierze się udział w wyścigu.