Pociągam nosem.
– Pachnie pani ananasem.
Uśmiecha się.
– To balsam do ust o smaku piña colady.
Nie znoszę tego drinka.
– Zamierza pani puścić mój krawat? – Przesuwam wzrok z jej umalowanych błyszczykiem ust do palców, którymi mocno trzyma materiał.
– Chce pan, bym puściła? – Pociera o siebie pachnącymi ananasem wargami.
W moich spodniach następuje zdrada, członek staje na baczność. Głupek nie pamięta, że nie kręcą nas tropikalne drinki.
– Żartuję. – Puszcza krawat i się odsuwa. – Działam ludziom na nerwy i przybyłam, by podziałać i panu.
– A dlaczegóż to? – Poprawiam mankiety koszuli i sprawdzam guziki marynarki. Nie ma powodu, żebym dał się wciągnąć w tę niedorzeczną rozmowę, ale nie potrafię przestać na nią patrzeć. Jest… no nie wiem… irytująco piękna.
– Chodzi o garnitur. Ojciec był krawcem. Dziadek był krawcem. I pradziadek… – Uśmiecha się. – Rozumie pan, o co mi chodzi. Mamy w rodzinie długą linię krawców. Mama uśmiechała się, chwytała ojca za klapy marynarki i mówiła: „Jonathanie Samuelu Andersonie, wyglądasz, jak się patrzy”. Obejmowała go i całowała. Marszczyłam z niesmakiem nos, ale nigdy nie odwracałam głowy. Tata pytał: „A jak się patrzy?”, na co odpowiadała: „Jak na mojego mężczyznę, oczywiście”.
– Przypominam pani ojca?
– Tylko ten pana idealnie skrojony garnitur. – Śmieje się, pakując gitarę do futerału. – Tata jest skromnym człowiekiem. Szczodrym do bólu. Nigdy nie spogląda na ludzi tak, jak pan patrzy na mnie.
Wkładam ręce do kieszeni i wzdycham. Dlaczego nadal tu stoję?
– A w jaki sposób na panią patrzę?
Pochylona nad futerałem, zerka na mnie, mrużąc jedno oko.
– Jakbym była zmorą pańskiej egzystencji.
Sprawiedliwa ocena.
– Dałem pani więcej niż dwa tygodnie na wyprowadzkę, ponieważ nie jestem gotowy na reakcję Harrisona na pani odejście, ale w końcu będzie musiała pani opuścić ten budynek. Nie dlatego, że jest pani zmorą mojej egzystencji, tu chodzi o interesy. To nic osobistego.
Staje prosto, wzdycha powoli, nim na jej twarzy pojawia się promienny, niemal dziecięcy uśmiech.
– Uważam, że osoby, które twierdzą, że chodzi o interesy i to nic osobistego, nie mają silnej osobowości. Jesteśmy ludźmi, nie robotami. Wszystko, co robimy, jest osobiste.
Musi pozbyć się tej wrażliwości. Posyłam jej sztywny uśmiech.
– Dobranoc, pani Rodgers. – Kieruję się do drzwi.
– Dobranoc, Flincie.
– Może pani zwracać się do mnie „panie Hopkins”. – Naciskam guzik windy.
– Mmm, właściciel budynku, w którym mam lokal, lubi bawić się w odgrywanie ról. Mnie również to kręci.
Sztywnieję – wszędzie – i spoglądam na nią przez ramię. Ellen wychyla się zza rogu i puszcza do mnie oko.
Opieram się pokusie, by pociągnąć za krawat i podrapać się po szyi. Flirtuje ze mną… Droczy się. Miesza mi w głowie.
Harrison wkłada słuchawki do uszu w chwili, w której wsiadam do samochodu, i ignoruje mnie przez całą drogę do domu. Kiedy idziemy do drzwi, wyciągam mu jedną słuchawkę z ucha.
– Co? – Krzywi się i zatrzymuje piosenkę w telefonie.
Kładę aktówkę na blacie w kuchni i wyjmuję mrożoną kawę z lodówki.
– Dlaczego pozwalasz, by mówiła do ciebie „Harry”?
– Nie wiem.
– Kiedy ja przez lata próbowałem cię tak nazywać, wpadałeś w złość. Nauczyciele i rówieśnicy w szkole również nie mogą się tak do ciebie zwracać, a przecież to nie jest żadna ksywka, tylko zdrobnienie twojego imienia. Pojawia się jednak nieznajoma z gitarą, gra z tobą kilka akordów, a ty pozwalasz, by zwracała się do ciebie w sposób, którego nie znosisz? Pomóż mi to zrozumieć.
– Nie wiem.
– Jesteś zbyt bystry, by odpowiadać: „nie wiem” na wszystko, o co zapytam.
Wzrusza ramionami i potrząsa głową, by odrzucić włosy z czoła.
– Kiedy ona to mówi, brzmi to fajnie, nie jak wtedy, kiedy robią to inni.
– Harry.
– Niezła próba. Ty nie wymawiasz tego, jak należy.
Śmieję się.
– Nie chodzi o to, jak ona to mówi. Jest atrakcyjną kobietą i dlatego nie przeszkadza ci, gdy zdrabnia twoje imię.
– Wcale nie. – Przewraca oczami. – I nie mów „atrakcyjna”.
Zakręcam butelkę z mrożoną kawą.
– A jak mówi teraz taka wyluzowana młodzież jak ty?
Znów przewraca oczami. Mój syn ma wielką głowę z wytrzeszczonymi oczami.
– Gorąca, tato. Nie żebyś to zauważył. – Ponownie wkłada słuchawki do uszu.
Wyciągam je, przez co mamrocze pod nosem.
– Dlaczego miałbym nie zauważyć „gorącej” kobiety?
– Ponieważ nie uprawiasz z nimi seksu.
Kiedy już myślę, że nie powie niczego, co mnie zaskoczy… on mnie zaskakuje.
– Uważasz, że „gorącą” kobietę można zauważyć tylko, jeśli chce się iść z nią do łóżka? Obawiam się, że nie słuchałeś, gdy o tym rozmawialiśmy.
– Tata Simona ma kobiety tylko do seksu. I tylko wtedy pozwala mu oglądać telewizję przez więcej niż dwie godziny.
– Ponad dwie godziny, co? – Ojciec Simona to szczęśliwy gnojek.
– Simon najbardziej lubi Ginę. Najpierw słyszy, jak ona na górze w kółko dziękuje Bogu, po czym, gdy schodzi na dół, piecze mu czekoladowe ciasteczka. Ostatnim razem, gdy tam byłem, obiecała zrobić dla mnie bezglutenowe i bezlaktozowe ciastka, bym też mógł zjeść.
Ostatnio dwunastolatki są bardzo wyszczekane. Gdy byłem w jego wieku, nie rozmawiałem w taki sposób ze starymi. Mówiliśmy o meczach futbolowych i o tym, czyja kolej na koszenie trawnika. Chyba padło kilka zdań na temat narkotyków i wsiadania do samochodów obcych osób, ale to tyle.
– Wydaje mi się, że powinieneś na jakiś czas przestać chodzić do Simona.
– Jak chcesz – odpowiada dzieciak, który nie ma prawdziwych przyjaciół.
Choć przecież według niego ja mam tylko jednego, który przeprowadza się właśnie na drugi koniec kraju.
– Daj pudełko na drugie śniadanie, bym mógł je umyć, i idź odrobić lekcje, a ja zrobię jakiś obiad.
Znów