– Amandę? Tę kobietę, którą właśnie pan zwolnił?
Wstaję, wkładam marynarkę, zapinam guzik i poprawiam krawat. Ellen uśmiecha się, jakby czekała na moją reakcję na swoje ostatnie pytanie.
– Tak. – Krótko i treściwie. Tylko tyle ode mnie uzyska.
Pięć lat zajęło Amandzie, by zadomowić się tu na tyle, bym jej potrzebował – ale tylko pod względem zajmowanego etatu. Mogłaby nasikać mi do kawy, a i tak bym jej nie zwolnił, ponieważ jest kobietą, której potrzebuje jeden z najlepszych adwokatów w Minneapolis – czyli ja. A jedyne, z czego cieszę się bardziej niż z jej zdolności przewidywania każdego mojego ruchu na dwadzieścia cztery godziny, zanim go wykonam, jest to, że ma męża i troje dzieci. Ja jestem dla niej tylko kwestią zawodową. Kropka.
– Proszę za mną. – Mijam Ellen, unikając szczęścia, które bije falami z jej zbyt obezwładniającego uśmiechu.
– Wydaje się, że na zewnątrz jest naprawdę chłodno. W zeszłym roku o tej porze było cieplej. – Ellen zaciera ręce i dmucha w nie, gdy jedziemy windą.
Mrużę oczy.
– W Minnesocie szesnaście stopni nie oznacza zimna. W zeszłym roku o tej porze było nienaturalnie ciepło. Teraz panuje zupełnie normalna temperatura.
– Przeprowadziłam się tu z Kalifornii. – Wzrusza ramionami i ponownie chucha na ręce.
– Wiem. – Ruchem głowy wskazuję na drzwi, które się rozsuwają.
– Oczywiście. – Uśmiecha się i wysiada z windy. – Z moich referencji.
Zerkam na jej tył. Choć nie chcę zwracać uwagi na jej subtelne krągłości i jędrne pośladki, robię to mimowolnie.
– Idzie pan? – Przez ramię rzuca zalotne spojrzenie.
Nie sądzę, by próbowała flirtować, to tylko przyjazny gest. W ten sam sposób patrzyła na mnie żona.
– Tak. – Odpycham od siebie tę myśl i idę za nią do drzwi po lewej.
– W sumie są tu cztery pomieszczenia, prawda?
Używam swojego klucza, by otworzyć drzwi, i wyłączam alarm.
– Tak. Na dole jest mój gabinet, po drugiej stronie lobby znajduje się optometrysta, a po drugiej stronie pani lokalu mieści się biuro rachunkowe. Proszę… – Odsuwam się. – …panel jest gotowy, by wprowadziła pani sześć cyfr.
Wpisuje dwie, następnie zerka na mnie.
– Przygląda się pan, jakie cyfry wprowadzam?
– Dzięki mojemu kodowi mam dostęp do wszystkich pomieszczeń. Nie może mi go pani ograniczyć.
– Często używam tego samego kodu do różnych celów. – Zaciska usta w sztywny uśmiech.
Wzdycham i odwracam się do niej plecami.
– Dziękuję. – Klawiatura pika czterokrotnie.
Wracam do panelu i wciskam klawisz, by zatwierdzić.
– Ten kod umożliwi pani również wejście do budynku.
Kiwa głową i rozgląda się po pustym pomieszczeniu, na którego końcu znajduje się łazienka. Wypełnia je znajome nucenie. Melodia to You Are My Sunshine. Znam ją, ponieważ Heidi śpiewała to Harrisonowi milion razy. Dlaczego dziewczyna nuci tę piosenkę?
– Bardzo podoba mi się ta przeszklona ściana.
Odchrząkuję, kiedy orientuję się, że ponownie wgapiam się w nią zbyt intensywnie.
– Ma pani jeszcze jakieś pytania, zanim odejdę?
Obraca się, kontynuując nucenie. Spoglądam przez okno ponad jej ramieniem, ponieważ nie potrafię patrzeć na nią, nie wpatrując się natarczywie. Jest w niej coś takiego, co mnie pobudza i wpływa na moją samokontrolę. Parokrotnie zaciskam dłonie w pięści, po czym zerkam na zegarek. Może zdążę pójść na siłownię, nim będę musiał odebrać syna z robotyki, którą ma po szkole.
– Nie, żadnych. W weekend przeniosę rzeczy, jeśli to panu nie przeszkadza.
– Lokal jest teraz do pani dyspozycji, więc nie musi mnie pani prosić o zgodę.
– A mogę go pomalować?
– Proszę bardzo.
– Dziękuję. – Uśmiecha się i obraca kilkakrotnie.
Co, u diabła?
– Podoba mi się! – Zatrzymuje się i przyciska ręce do mostka. Niebieskie oczy są pełne wdzięczności, jakbym sprezentował jej właśnie nowy samochód lub coś bardziej ekscytującego niż lokal o powierzchni czterdziestu pięciu metrów kwadratowych, za który będzie mi płacić spory czynsz.
– Dobrze więc. – Powoli wycofuję się do drzwi. – Ma pani numer do Amandy, więc wszystko ustalone? – To kryptonim dla „nie muszę już pani oglądać, no chyba że wydarzy się jakaś katastrofa”.
– Tak, wszystko ustalone. – Kciuk i palec wskazujący układa w kółko, pokazując, że wszystko jest okej.
ROZDZIAŁ 2
Najtrudniejsza w odebraniu komuś życia jest świadomość, że nic nigdy tego nie naprawi.
Ani milion „przepraszam”.
Ani najsilniejszy klej.
Ani nieskończona dobroć dla świata.
Przeważnie udaje mi się oszukiwać samego siebie, by wierzyć, że mój syn jest darem i jestem wart bycia jego rodzicem, choć czasami widzę jasno, że wychowywanie go i kochanie stanowi dla mnie największą karę. Kiedy będzie na tyle duży, by zrozumieć, co stało się z jego matką, znienawidzi mnie niemal tak mocno, jak sam siebie nienawidzę.
– Jestem jedynym dzieckiem, które je takie dziwaczne rzeczy na lunch. – Harrison popija swojego shake’a bez laktozy przy kuchennej wyspie, gdy przygotowuję mu wolne od alergenów drugie śniadanie.
– Wydałem sporo pieniędzy na twoje testy alergiczne. Nie wspominając już o niezliczonym czasie poświęconym na czytanie wiadomości w tej kwestii. Lepiej idzie ci w szkole, lepiej też się dogadujemy, więc mam gdzieś to, że jesteś jedynym, który je „zdrowe” rzeczy na lunch.
– Dzieci się ze mnie śmieją.
– Dzieci są głupie.
– Ja też jestem dzieckiem.
– Jesteś wyjątkiem, dlatego się z ciebie wyśmiewają.
– Są zazdrosne, że nie jestem głupi?
– No właśnie. – Wkładam do pudełka zamarznięty wkład żelowy.
Przewraca oczami. Ten dzieciak jest stanowczo za mądry.
– Napisała do mnie twoja nauczycielka fizyki. Twierdzi, że nie oddałeś pracy.
Harrison wkłada kurtkę i bierze pojemnik z lunchem.
– Bo jest bez sensu.
– Dlaczego? – Zamykam aktówkę i upewniam się, że wszystkie światła są pogaszone, nim wyjdziemy z domu i zaczniemy nowy tydzień.
– Podręczniki są przestarzałe. Przekazują nam nieaktualne wiadomości. Mamy listę źródeł informacji i nie możemy korzystać z żadnych innych, więc generalnie rzecz biorąc, nauczycielka chce, bym bazując na starożytnych źródłach, napisał kiepską pracę, a to