Miłość i reszta życia. Diana Palmer. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Diana Palmer
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Остросюжетные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-276-1802-3
Скачать книгу
– mruknął. – Swoją drogą, mieli niesamowite szczęście – dodał z posępną miną. – Dziesięć lat temu nie obszedłbym się z nimi tak łagodnie.

      Łagodnie? Uniesieniem brwi wyraziła zdziwienie.

      – Byłem wtedy zupełnie innym człowiekiem – rzekł cicho. – Wiodłem życie nieustabilizowane, pełne przemocy. Wciąż tkwi we mnie dawny Ebenezer, ale nie obawiaj się: nigdy cię nie skrzywdzę. – Zadumał się. – Zmiana odbywa się stopniowo. Człowiek nie staje się barankiem z dnia na dzień.

      – Mam wrażenie, że usiłujesz mi coś powiedzieć.

      – Owszem. – Nie spuszczał z niej wzroku. – Próbuję cię ostrzec.

      – Przed czym?

      – Przed sobą. Ostatnim razem zdołałem się powstrzymać. Następnym za siebie nie ręczę.

      Nie do końca śledziła tok jego myśli.

      – Chodzi ci o tych zbirów? Że następnym razem…

      – Nie – zaoponował. – Chodzi mi o ciebie. Pragnę cię. – Wygiął usta w uśmiechu. – Dobranoc, Sally. Dom znajduje się pod obserwacją. Ty, Jess i Stevie jesteście bezpieczni.

      Otuliła się ciaśniej jego koszulą.

      – Dzięki, Eb.

      Wzruszył ramionami.

      – Drobiazg. Śpij dobrze.

      – Ty też.

      Patrzył, jak Sally wbiega na ganek, naciska klamkę i znika w środku. Po chwili z domu wyłonił się Dallas. Wsiadłszy do pikapa, zatrzasnął za sobą drzwi.

      – Co się stało? – spytał, odkładając na bok laskę.

      – Nie wiem, czy to był zbieg okoliczności, czy czyjeś świadome działanie, ale złapała gumę przed domem wynajętym przez ludzi Lopeza, którzy natychmiast ją otoczyli. Opona była wprawdzie łysa, ale spokojnie dałoby się na niej przejechać jeszcze kilkaset kilometrów.

      – Sally sprawiała wrażenie przybitej.

      – Dranie ją zaatakowali. Gdybym się w porę nie zjawił, pewnie nieźle by się z nią zabawili – oznajmił Eb. Wycofał pikapa i skręcił ze żwirowego podjazdu na asfaltową drogę. – Jeśli karetka ich jeszcze nie zabrała, to chętnie bym im się dokładnie przyjrzał.

      – Wezwałeś karetkę? – zdumiał się. – A to niespodzianka.

      – Dobra, dobra, przecież staramy się wtopić w miejscową społeczność. – Ebenezer wbił wzrok w siedzącego obok wysokiego blondyna. – A trudno się wtopić, jeśli będziemy zostawiać łobuzów na poboczu, żeby wykrwawili się na śmierć.

      – Skoro tak twierdzisz…

      Zatrzymali się przy pordzewiałej furgonetce Sally i rozejrzeli dookoła. Dwaj faceci, których Eb obezwładnił, znikli bez śladu. W pobliskim domu nie paliło się ani jedno światło. Jak okiem sięgnąć, nie było widać żywej duszy.

      Ebenezer usiłował rozgryźć zagadkę, kiedy w lusterku wstecznym zobaczył migające czerwone światła. Po chwili za pikapem stanęła karetka, a za nią radiowóz prowadzony przez zastępcę szeryfa.

      Ebenezer zjechał na pobocze, zgasił silnik i wysiadłszy z kabiny, podszedł do zastępcy szeryfa. Wymienili uścisk dłoni.

      – No i gdzie ofiary? – spytał Rich Burton, jeden z najzdolniejszych policjantów w całym okręgu.

      Eb skrzywił się.

      – Tam leżeli, kiedy odwoziłem Sally do domu.

      Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku, na porośnięte wysoką trawą pobocze. Trawa była pogięta, jakby niedawno ktoś na niej leżał, ale rannych nie było.

      – Jeśli nikt z was nie potrzebuje pomocy medycznej, to my wracamy do bazy – oznajmił przybyły karetką ratownik.

      – My nie potrzebujemy, ale oni zdecydowanie potrzebowali – rzekł cicho Eb. – Przynajmniej jednemu pogruchotałem kości.

      Ratownik parsknął śmiechem.

      – Ale nie piszczele.

      – Nie, nie piszczele.

      Karetka odjechała. Rich Burton podszedł do Dallasa i Eba, którzy stali przy unieruchomionej furgonetce.

      – Coś dziwnego się tu dzieje – powiedział policjant, spoglądając z zadumą na ciemny dom. – Ludzie bez przerwy informują mnie o kręcących się w pobliżu obcych facetach, którzy raz coś wnoszą, raz wynoszą. W dodatku jakaś spółka holdingowa kupiła spory kawał ziemi sąsiadujący z posiadłością Cyrusa Parksa i zamierza rozkręcić tam biznes. Słyszałem, że zatrudniono już wykonawcę i złożono w ratuszu dokumenty…

      – Co wiesz o mieszkańcach tego domu? – spytał policjanta Ebenezer.

      Rich Burton wzruszył ramionami.

      – Niestety niewiele. Mój informator twierdzi, że jego lokatorzy to sługusy barona narkotykowego, niejakiego Manuela Lopeza. I że zajmują się handlem narkotykami.

      Eb z Dallasem wymienili porozumiewawcze spojrzenia.

      – A ten biznes? Coś o nim wiadomo?

      Policjant westchnął ciężko.

      – Mnie nic. Wiem tylko, że na polu graniczącym z posiadłością Parksa wyrastają ogromne hale. – Po jego twarzy przemknął cień rezygnacji. – Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że ktoś zamierza składować w nich towar. I go stąd rozprowadzać.

      ROZDZIAŁ PIĄTY

      – Centrum dystrybucji – stwierdził Eb. – Należące do Manuela Lopeza, szefa najprężniej działającego kartelu narkotykowego na świecie. No, ładnie. Tylko tego nam potrzeba w Jacobsville.

      – Masz rację – mruknął policjant, po czym zmarszczył czoło. – Dlaczego uważasz, że te hale powstają na zlecenie Lopeza?

      Ebenezer zignorował pytanie.

      – Dzięki, Rich, że się osobiście pofatygowałeś. Jeśli będę coś wiedział o draniach, którzy napadli na pannę Johnson, dam ci znać.

      – W porządku. Ale podejrzewam, że opuścili miasteczko. Musieliby mieć nie po kolei w głowie, żeby zostawać tu po napaści i próbie gwałtu. Lopez nie lubi rozgłosu.

      – Też tak myślę.

      Skinąwszy na pożegnanie, Rich Burton odjechał. Kiedy policjant znikł z pola widzenia, Ebenezer ruszył pieszo wzdłuż pobocza. Parę metrów dalej znalazł to, czego szukał: nabitą gwoździami deskę z przyczepionym do niej długim sznurkiem. Leżała skierowana gwoździami do ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że umieszczono ją na drodze, kiedy Sally nadjeżdżała, a kiedy opona trzasnęła, deskę ściągnięto na pobocze. To oznaczało, że oprócz dwóch zbirów, którzy zaatakowali Sally, i trzeciego na ganku, musiał być jeszcze jeden czyhający w trawie.

      – Zastawili pułapkę – domyślił się Dallas.

      – Zgadza się. – Wrzuciwszy deskę do skrzyni pikapa, Ebenezer zajął miejsce za kierownicą. – Było ich przynajmniej czterech. I nie sądzę, aby na tym zamierzali zakończyć działalność. Jutro z samego rana wybiorę się do Parksa. Może coś wie o tej nowej budowie?

      Cyrus Parks od rana chodził naburmuszony. Całą noc wiercił się niespokojnie w łóżku; prawie nie zmrużył oka. Mimo że od pożaru domu, w którym zginęła jego żona i pięcioletni syn, minęły cztery lata, wciąż dręczyły go koszmary senne. Po śmierci najbliższych przeniósł się z Wyomingu, w którym nic go nie trzymało, do Jacobsville