PORA NA MIŁOŚĆ
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ebenezer Scott stał przy czarnym pikapie, spoglądając na młodą kobietę o długich jasnych włosach związanych w koński ogon, która grzebała pod maską starej pordzewiałej furgonetki. Dziewczyna miała na sobie dżinsy i kowbojki; do kompletu brakowało kapelusza. Eb uśmiechnął się pod nosem; ileż to razy ostrzegał ją przed udarem słonecznym! Ale to było dawno temu. Nie rozmawiali ze sobą od sześciu lat. Do połowy tego roku Sally Johnson mieszkała w Houston; w lipcu, razem ze swoją ociemniałą ciotką i jej synem, a swoim bratem ciotecznym, przeniosła się na podupadające rodzinne ranczo. Eb widział ją parokrotnie w miasteczku, lecz ona udawała, że go nie zna. Wcale się jej nie dziwił, skoro tak nieładnie potraktował ją przed laty.
Widok jej szczupłej, zgrabnej sylwetki sprawił, że serce zabiło mu szybciej. Wiedział, co się kryje pod tą luźną bluzką. Pamiętał podniecenie malujące się w szarych oczach Sally, kiedy całował jej nagie piersi. Chciał ją przestraszyć, zniechęcić do siebie, żeby wreszcie przestała go kusić. No i osiągnął cel. Uciekła przerażona; na wiele lat znikła z jego życia. Żałował, że wtedy między nimi do niczego nie doszło. Sally była taka młoda i naiwna, a on właśnie wrócił z najbardziej krwawej akcji w całej swojej dotychczasowej karierze. Zawodowy najemnik nie jest odpowiednim partnerem dla niewinnej dziewczyny. Sally nie miała pojęcia o jego prawdziwym życiu; myślała, jak większość okolicznych mieszkańców, że zajmuje się hodowlą bydła.
Dziś była dwudziestotrzyletnią kobietą, przypuszczalnie doświadczoną, pracującą w miejscowej szkole. On zaś… można powiedzieć, że był emerytem; czasem jeszcze brał czynny udział w akcjach, ale zdarzało się to rzadko; prowadził na swoim ranczu specjalistyczny ośrodek szkoleniowy dla żołnierzy wyjeżdżających w tajnych misjach. Oczywiście nie rozgłaszał tego wszem wobec; nadal miał mnóstwo wrogów, którzy chętnie pozbawiliby go życia. Niedawno jeden z nich, człowiek pałający żądzą zemsty i na tyle bogaty, aby bez problemu jej dokonać, wyszedł z więzienia, ponieważ prokurator nie dopilnował jakichś formalności.
Tamtego wiosennego dnia, kiedy tak skutecznie ją do siebie zraził, Sally miała niecałe osiemnaście lat. Nie chciał jej skrzywdzić – po prostu nie wiedział, jak inaczej postąpić. Mimo to od lat dręczyły go wyrzuty sumienia.
Ciekaw był, czy Sally domyśla się, dlaczego on, Eb Scott, trzyma się na uboczu i nie nawiązuje bliższych znajomości z mieszkańcami. Miał nowoczesne ranczo ze świetnie wyposażoną salą gimnastyczną, nieduże stado krów rasy santa gertrudis i zatrudniał lojalnych, niezwykle dyskretnych pracowników. Podobnie jak jego sąsiad, Cyrus Parks, z natury był odludkiem. Obu mężczyzn łączyło jednak coś więcej niż umiłowanie prywatności, ale akurat o tym nikomu nie mówili.
Po drugiej stronie szosy Sally Johnson odgarnęła za ucho niesforny kosmyk włosów. Powoli traciła cierpliwość do grata, który znów odmówił jej posłuszeństwa. Eb nie spuszczał oczu z dziewczyny. Domyślał się, że nie jest jej łatwo; opiekowała się ciotką, która niedawno straciła wzrok, i jej sześcioletnim synem. Podziwiał ją, a jednocześnie się o nią martwił.
Sally nie wiedziała, kto był winien wypadku, w którym Jessica o mało nie zginęła, ani że całej rodzinie grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Właśnie z powodu tego niebezpieczeństwa Jessica namówiła ją, aby rzuciła pracę w szkole w Houston i wróciła z nią oraz Steviem do Jacobsville. Tu mógł się o nie zatroszczyć Eb. Sally oczywiście nie miała pojęcia, czym w przeszłości trudniła się Jessica, a tym bardziej czym się zajmował jej świętej pamięci mąż Hank Myers. I nigdy nie zgodziłaby się na powrót, pomyślał Eb, gdyby nie dar przekonywania, jaki Jess opanowała do perfekcji.
Sally unikała go. Od pięciu miesięcy, jakie minęły od jej przyjazdu do Jacobsville, ani razu nie zamieniła z nim słowa. Czasem ich drogi się krzyżowały, ale wtedy Sally patrzyła w przeciwną stronę, udając, że go nie dostrzega.
Kiedy z rezygnacją pochyliła się nad milczącym silnikiem, Eb uznał, że nie ma sensu dłużej czekać; podejdzie i zaoferuje pomoc.
Podniósłszy głowę, zobaczyła zbliżającego się drogą wysokiego mężczyznę w skórzanej kurtce i beżowym stetsonie. Nic się nie zmienił, pomyślała gorzko. Wciąż miał zwinne kocie ruchy, z których biła pewność siebie i arogancja. Serce jej zadrżało. Nienawidziła go za emocje, jakie wzbudzał w niej swoim widokiem. Sądziła, że wyrosła już z dawnej fascynacji, zwłaszcza po tym, jak Eb postąpił z nią przed laty. Zaczerwieniła się na samo wspomnienie tamtego wiosennego dnia.
Zatrzymał się przy zepsutej furgonetce, dwa kroki od Sally, zsunął z czoła kapelusz i utkwił w niej zielone oczy.
Natychmiast się zjeżyła; widać to było po jej wrogim spojrzeniu i napiętym wyrazie twarzy.
– Na mnie się nie wściekaj – rzekł. – Trzeba było nie kupować tego rzęcha od Turkeya Sandersa.
– Turkey to mój kuzyn – przypomniała mu.
– To kawał łotra. Nie tak dawno temu pracował z braćmi Hart. A potem narzeczonej Corrigana Harta sprzedał wóz, który zepsuł się, jak tylko dziewczyna wyjechała za bramę. Ale to jeszcze nic. Staruszce Bates wmówił, że cena samochodu nie obejmuje silnika. No i za silnik policzył oddzielnie.
Sally nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
– No tak… Jednakże ta moja furgonetka nie jest w najgorszym stanie. Tylko kilka rzeczy należałoby…
– Oj, należałoby – przerwał jej Eb, spoglądając na tylną oponę. – Należałoby zrobić porządny przegląd silnika, usunąć rdzę, polakierować na nowo karoserię, naprawić tapicerkę, no i wymienić tylną oponę, bo ta jest całkiem łysa. Oponą musisz się koniecznie zająć – dodał stanowczym tonem. – Akurat na to cię stać z nauczycielskiej pensji.
– Panie Scott… – zaczęła gniewnie – nie mam zamiaru…
– Panie? Nie wygłupiaj się, Sally. – Zmierzył ją wzrokiem. – A z oponą nie żartuję. Przy tej odludnej drodze, którą codziennie przemierzasz, mieszkają jacyś nowi ludzie, którym źle patrzy z oczu. Lepiej, żebyś na tym odcinku nie złapała gumy. Zwłaszcza po zachodzie słońca.
Oburzona wyprostowała plecy, ale i tak czubkiem głowy sięgała Ebowi zaledwie do brody.
– W dwudziestym pierwszym wieku kobiety doskonale…
– Błagam, daruj sobie wykład.
Z nogą opartą o zderzak wpatrywał się w silnik. Po chwili wyciągnął z kieszeni scyzoryk i zabrał się do pracy.
– Co robisz? To mój samochód!
– To kupa żelastwa z niesprawnym silnikiem, a nie samochód.
Sally westchnęła ciężko. Wolałaby sama naprawić wóz, niż być zdana na pomoc akurat tego człowieka. Starała się nie myśleć o tym, ile musiałaby zapłacić za wezwanie mechanika, który uruchomiłby jej gruchota. Kiedy tak stała, patrząc na sprawne dłonie Ebenezera, zalała ją fala bolesnych wspomnień. Kiedyś te dłonie dotykały jej ciała…
Niecałe dwie minuty później Eb schował nóż do kieszeni.
– Spróbuj teraz – powiedział.
Usiadła za kierownicą i przekręciła kluczyk. Silnik zawarczał, z rury wydechowej buchnął czarny dym.
Eb podszedł do opuszczonej szyby i wpatrując się w Sally, rzekł:
– Silnik jest w opłakanym stanie. Musisz oddać wóz do naprawy. A następnym razem zapomnij o koligacjach rodzinnych i omijaj Turkeya Sandersa szerokim łukiem.
– Nie rozkazuj mi – oznajmiła butnie.
Uniósł brew.
– Przepraszam, to z przyzwyczajenia. Jak się miewa Jess?
Na twarzy Sally pojawił się wyraz zdumienia.
– Znacie się?
– I to całkiem dobrze – odparł. – Jej mąż Hank i ja służyliśmy razem.
– W wojsku?
Nie