– Wiesz, Michał, on nie umrze własną śmiercią.
– Może i masz rację, to dziwny dzieciak, ja sam nie zawsze go rozumiem.
Preparator zapraszał mnie często na nocne wyprawy. Brał kilka siatek, słoje, probówki. plandekę, wielką lampę karbidową. W czasie drogi lubił coś mruczeć, to znów śpiewał lub deklamował wiersze. Były to jednak nieznane mi utwory i niejednokrotnie nie wiedziałem, o co w nich chodzi. Nieraz jednak podśpiewywał góralskie śpiewki, które znałem na pamięć.
– Zaśpiewaj i ty coś – mówił preparator.
No to śpiewałem, a raczej wysapywałem.
W końcu, wybrawszy jakąś ustronną polankę, rozkładaliśmy manatki. Plandeki, które niósł preparator, po rozpięciu ich na kilku wyciętych na miejscu kijkach, stanowiły coś w rodzaju namiotów, ustawionych wejściami do siebie, w odległości kilku metrów jeden od drugiego.
– Na ćmy musi być noc ciemna, choć oko wykol – mówił preparator.
Zapalaliśmy lampy, ustawiając je przed wejściem, i pozostawało jedynie oczekiwać z siatką w pogotowiu. Natychmiast po zapaleniu lampy w kręgu światła zaczynały szybować setki nocnych żyjątek. Przez dwie godziny łowiłem wszystko, co tylko nawinęło się pod siatkę i pakowałem do słoi z nasyconą eterem watą. Po pewnym czasie zaczynałem przebierać i chwytałem tylko te okazy, które uznałem za wartościowsze. Samo przez się zrozumiałe, że większość złapanych przeze mnie okazów szła potem do wyrzucenia, a mimo to miałem sporo szczęścia, ponieważ z moich trofeów preparator wybierał to coś, od czego błyszczały mu oczy, jakąś rzadkość. Po północy zazwyczaj zasypiałem. Preparator budził mnie rano, segregując moje trofea. Przygotowujemy śniadanie, zjadamy je i zabieramy się w drogę powrotną. Przed odejściem z żalem spoglądam na dwa kobierczyki martwych nocnych stworzeń. Preparator, jakby odgadując moje myśli, pociesza mnie:
– Nie martw się, to już tak jest ze wszystkim. A one – dodaje po chwili – i tak żyją przeważnie tylko jedną noc.
Inaczej niż ćmy, łowiło się motyle. Wystarczyła jedynie siatka i chlebak ze słoikami do usypiania złowionych okazów. Gdy, łowiąc ćmy, siedzi się cały czas w zupełnym niemal bezruchu, to złapanie motyla wymaga nie tylko ruchu, ale i niemałej nieraz zwinności. Nieraz trzeba biegać za jakimś okazem kilka kilometrów, zanim uda się nakryć go siatką.
Ciekawe są połowy ryb, raków i żab. Tych ostatnich nie łapałem osobiście, nie łowili ich również górale. Połowy te widziałem po słowackiej stronie. Z wioski wychodzi na błota rodzina słowacka, dzieci i kobiety wielkimi miotłami wyganiają żaby z kryjówek, a senior, zaopatrzony w wielkie nożyce do strzyżenia owiec, chwyta je i odcina kuperki łącznie z udkami. Tak uciętą część wrzuca do torby wiszącej u pasa. Nie mogłem patrzeć na drgające tułowia. Trzeba tu wziąć pod uwagę jedno: wiosna, przednówek, głód w wielu domach w słowackich i orawskich wsiach. Oni przecież te żaby zabijali po to, aby je zjeść.
W strumieniach górskich ryby nie łowi się za pomocą wędki czy siatki. Łowi się gołymi rękami. Chodzi się po dnie, przestępując z kamienia na kamień. Nogami i jedną ręką zatyka się szczeliny, a drugą szuka się pod kamieniem. Gdy natrafi się na rybę, mocno zaciska się garść i wyciąga się ją na powierzchnię. Z reguły jest to pstrąg – wbrew temu, co mówią rybacy, ryba najłatwiejsza do złapania.
Im czerwieńsze są kropki na ciele pstrąga, tym mięso jego jest smaczniejsze. Bardzo lubiłem te połowy. Nauczyłem się piec pstrągi na płaskich kamieniach rozpalonych w płomieniu watry. Były tak smaczne, jak nic w domu. Jeszcze bardziej od łowienia ryb odpowiadał mi połów raków. Połów odbywał się w nocy przy blasku łuczyw, na zalewach i zatoczkach Dunajca. Raki chwytało się za pomocą rozwidlonego na końcu kija leszczynowego lub wierzbowego. Połowy te sprawiały tym większą przyjemność, że były nie tylko nam, dzieciom, ale i dorosłym surowo zakazane.
W pewnym momencie postanowiłem iść w świat. Do Nowego Targu dojechałem autobusem. Tam wsiadłem do krakowskiego pociągu i pojechałem, nie napotykając najmniejszej nawet trudności. Nikt nie pytał mnie o bilet, nie przeszkodził w wejściu na peron. Byłem oszołomiony. Dotychczas poza górami nigdzie nie byłem. W górach, w lesie, nad rzeką czułem się jak u siebie – tutaj czułem się trochę jak robak, którego przez nieuwagę każdy może rozdeptać. Wysiadłem w Krakowie i porwany falą ludzką, wkrótce znalazłem się poza terenem dworca. Na ulicach było jeszcze zupełnie pusto, tylko gołębie raz po raz podrywały się spod nóg. Szedłem przed siebie bez żadnego celu. Na ulicy wciąż przybywało ludzi. Przyglądałem się im z ciekawością. Byli dziwni – zupełnie niepodobni do tych, jakich widywałem dotychczas. Jacyś szarzy, ociężali, zmęczeni. Byli biednie ubrani. Bardzo się spieszyli, ale mimo to ich krok był powolny, nie miał w sobie góralskiej sprężystości.
Na włóczędze zszedł mi czas do południa. Przechodząc jakąś uliczką, na której wprost roiło się od gołębi, poczułem smakowity zapach gotujących się potraw. To mi przypomniało, że od wczoraj nie miałem niczego w ustach. Miałem pieniądze – cztery dziesięciozłotówki i chyba drugie tyle drobnych. Wszedłem do pierwszej napotkanej jadłodajni i poprosiłem o jedzenie.
Do wieczora chodziłem po mieście. Potem zasnąłem na ławce stojącej w długim i wąskim parku. Śniła mi się wielka rzeka, znacznie większa niż Dunajec i Wisła. Podchodzi ktoś, trąca mnie w ramię i coś mówi. Potrząsanie staje się coraz bardziej natarczywe. Otwieram oczy. Nade mną pochyla się policjant. W strachu natychmiast zamykam oczy i myślę, że to na pewno tylko sen. Wreszcie policjant zniecierpliwiony sadza mnie na ławce. Skok i zaczynam uciekać. Niestety, zaledwie kilka kroków – mocna ręka zaciska się na moim ramieniu.
Następnego dnia ojciec przyjechał po mnie przed wieczorem. Nazajutrz byliśmy w domu. Matka tuli mnie do siebie, a z oczu toczą się jej wielkie łzy. I całuje mnie, i śmieje się, i mówi coś. A ja nie rozumiem ani słowa; myślę tylko o tym, co było w Krakowie.
Ojciec kupił nowy obraz. Było na nim morze, wydmy, spazmatycznie skręcone drzewa – chyba sosny. Na gołej niemal, zaledwie kilku kępkami zeschłej trawy pokrytej wydmie stał człowiek. Był to chyba jakiś włóczęga, ponieważ odziany był w łachmany, a na kiju przełożonym przez ramię zwisał węzełek. Postać, a szczególnie jej twarz, przykuwała moją uwagę. Ręką osłaniał oczy i to rzucało na twarz cień. Malarz, który namalował ten obraz, nazywał się Mokwa30. Gdy zapytałem ojca o znaczenie obrazu, ojciec powiedział, że, według niego, człowiek ujrzał coś, do czego dążył przez całe życie. Okazało się, że marzenia nie dorosły, nie mogły ująć tego, co okazało się rzeczywistością. Pokochałem ten obraz, przystawałem przed nim bardzo często.
Niewiele przed opuszczeniem Krościenka jeszcze raz próbowałem uciec z domu. Tym razem postanowiłem jechać do Ameryki. Naładowałem mały plecak tym, co uważałem za najniezbędniejsze, i ukryłem w ogrodzie. Do kieszeni włożyłem wszystkie pieniądze ze skarbonki. Wieczorem wszedłem do gabinetu ojca i oglądałem różnego rodzaju broń. W Ameryce przydałaby mi się, ale nic, nawet swojej pukawki nie mogę zabrać, bo będzie przeszkadzać mi w drodze. W Ameryce kupię sobie, pocieszałem się. Do Nowego Targu, tak jak poprzednio, dojechałem autobusem. Dworzec kolejowy, pociąg, Kraków. Jeździłem przez kilka dni. Oczywiście, nie pamiętam nazw wszystkich stacji. Wiem, że byłem w Krakowie, Tarnowie, Przemyślu i Stanisławowie. Jakoś nie mogłem trafić na pociąg idący nad morze. Policjantów starannie omijałem i o nic nie pytałem. Miałem już nauczkę, że lepiej nie wchodzić im w drogę. Nareszcie Lwów i tu zakończyła się moja wędrówka na drugą półkulę. Widać, nie wiedząc o tym, wybierałem się do Ameryki przez Syberię – tak przynajmniej wynikało