Odwet. Zbigniew Lubieniecki. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zbigniew Lubieniecki
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Техническая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-65979-53-7
Скачать книгу
ani tych szorstkich tonów, jakie słyszałem na początku. Nie pamiętam, w jaki sposób znalazłem się u niego na kolanach.

      Prosiłem, aby opowiedział coś o sobie, o swojej młodości. Opowiadał długo i ciekawie: o Podolu, o jego bezkresnych stepach tonących w zieleni, o ciągnących się milami złotych łanach zbóż. W głosie jego słychać było smutek i tęsknotę tak bezkresną, jak jego kraj rodzinny. Opowiadał, że gdy przyjeżdżał na wakacje do domu, to za byle przewinienie jednego z braci wszyscy musieli ciężko pracować w polu. Ojciec twierdził, że to dobrze, ale ja jakoś nie bardzo mogłem się z nim zgodzić, że to było słuszne.

      – Praca uszlachetnia człowieka. Tylko praca, bo nie dość szlachectwo odziedziczyć w spadku; tylko pracą i czynami swymi można je utrwalić. Zapamiętaj to, synu.

      Kiedyś ojciec wyjechał na dłuższy czas, bo aż na pół roku, do Rawy Ruskiej na jakieś przeszkolenie zawodowe. Listy od niego przychodziły bardzo rzadko.

      Matka pisała do niego, między innymi, że nie może sobie ze mną poradzić. Po przyjeździe ojciec wziął mnie trochę w obroty – niewiele to zresztą pomogło. Brał się kilkakrotnie do mojej skóry, ale było to takie bicie, że zastanawiałem się, czy opłaci mi się krzyczeć, czy też nie. Na wszelki jednak wypadek wydawałem z siebie kilka bolesnych jęków i ojciec natychmiast przerywał egzekucję, chociażbym nawet najbardziej na nią zasługiwał. Potem przez kilka godzin chodził jak struty.

      W pobliżu naszego domu, tuż za rzeką, ogrodzona szczelnym i wysokim płotem stała rzeźnia, czyli, jak ją nazywali górale, bojnia. Któregoś dnia wybraliśmy się z Januszem, aby zobaczyć, co się tam dzieje. Wdrapaliśmy się na płot i ujrzeliśmy coś okropnego. Rzeźnik zamierzał się siekierą w głowę jałówki, uderzył, a gdy ta upadła, jednym pociągnięciem wielkiego noża przeciął jej gardło. Zamknąłem oczy, nie mogąc na to patrzeć. A jednak do kurczowo zaciśniętych oczu zdawały się napływać strugi krwi. Potem przez dłuższy czas nie chciałem jeść mięsa. Nie mogłem pojąć, że mięso, takie smaczne i tak apetycznie wyglądające na talerzu, pochodziło ze zwierząt tak okrutnie mordowanych. Jakoś nie mogło pomieścić mi się w głowie to, że aby jeść, trzeba zabijać. Później po kilku latach poznałem nie tylko to prawo, ale i jego zasady.

      W poniedziałek, czyli w dzień jarmarczny, nie tylko w bojni panował duży ruch. Ożywiało się całe miasteczko. Jeszcze do świtu było daleko, a już na rynek zaczynały ściągać wozy. Jako pierwszy przybywał tabor wielkich wozów drabiniastych wypełnionych wyrobami z drewna. Były na tych wozach balie, szafliki, koryta, miski, cały sprzęt gospodarski. Po niedługiej przerwie szli skotnicy pędzący całe stada bydła, za nimi świniarze, potem owczarze. Zaledwie przebrzmiało porykiwanie i kwiki, a już z daleka słychać było przeciągłe wołanie: „Ko…ło…mazi, ko…ło…mazi”. To smolarze. Ich czarne wozy wyładowane są beczkami i beczułkami z dziegciem, kołomazią27, lepikiem itp. Później to już trudno rozeznać, kto co wiezie. Jadą wozy i wózki, ciągną setki pieszych obładowanych tobołami. Część wozów odrywa się od głównego nurtu i skręca do młyna. Na samym końcu idą kataryniarze, kuglarz, sztukmistrze, wróżbici i cała plejada ślepców, kulawych, garbatych, jednym słowem – kalek wszelkiego rodzaju, którzy jak ćmy ciągną na jarmarki, festyny, odpusty. Za dziadami idą pstrokate tłumy kobiet niosących kosze jagód, grzybów, orzechów, jaj, masła, serów i oscypków, drobiu.

      Mniej więcej o szóstej fala ludzka urywa się. Wszyscy skupiają się na rynku i przyległych uliczkach. Panuje ruch, tłok i harmider nie do opisania. Wśród tłumu kręci się masa złodziei. Co chwilę słychać czyjeś biadania: „O Jezusicku, okradły mie”. W tłumie przeważają stroje góralskie. Po nich żydowskie chałaty, najmniej jest strojów miejskich. Cóż, Krościenko to bardzo małe miasteczko. Miejscowa ludność niknie w zalewie przybyszów z gór i handlarzy noszących się też przeważnie z góralska.

      Zimą powybijałem szyby w krościeńskiej bóżnicy. Żałowałem tego później. Na ten mój wybryk wpłynęło zapewne otoczenie pozadomowe, przejawiające często wiele antysemityzmu. Sami Żydzi też tu zawinili. Wystarczyło, że przechodziło się koło żydowskiego domu, to słyszało się wyzwiska w rodzaju „trefny goj”. Początkowo nie zwracałem na to uwagi, w końcu poczułem się urażony. Zwrot nastąpił w sklepie Pinkusia. Kupowałem haczyki na ryby. Wybrałem trzy i dałem mu pięć złotych.

      – Nu, na co ty jeszcze czekasz? – zapytał po chwili Pinkuś.

      – Jak to na co, na resztę.

      – Jakie reszte, ni ma żiadne reszte, co za reszte.

      – Przecież dałem panu pięć złotych, a haczyki kosztują tylko sześć groszy.

      – Uch, ti goju, ti zasmarkany bękartu, co ti mnie chcesz oszukacz. Ti mi dał pięcz złotych! Czi ti wiesz, co to jest pięcz złotych? Ti taki pieniędzy na oczy nie widział.

      I wypchnął mnie za drzwi sklepiku. Stałem na chodniku przed sklepem, połykając łzy. Nie żal mi było pieniędzy. Nie mogłem przeboleć, że ten chałaciarz wyrzucił mnie za kołnierz jak zwykłego oszusta. Poczekaj, parchu, nie daruję ci, jeszcze gorzko pożałujesz tego, coś zrobił. Spojrzałem na wielką szybę wystawową i pomyślałem, że kosztuje na pewno więcej niż pięć złotych, z dziesięć razy więcej. I oto wielka szklana tafla rozpryskuje się na setki kawałków, a do sklepu wpada brukowiec. Zbiegowisko, lamenty Pinkusia. Najspokojniej w świecie wyszedłem zza rogu i stanąłem wraz z innymi.

      – To on – wrzasnął Pinkuś, chwytając mnie za rękę.

      – Hale jon – zaczęli krzyczeć górale. – Telo co psyseł. Fce Zyd zwolić na niego, bo wi, ze mo bogatego oćca.

      I zaczęli mnie ciągnąć do siebie. Ponieważ jednak Pinkuś upierał się, poszły w ruch pięści. Pinkuś uciekł i zaczął zamykać sklep. Na ulicy pojawił się policjant. Ludzie zaczęli się rozchodzić, poszedłem i ja. Mało mi tego jednak było, ponieważ w miejscowej synagodze powybijałem prawie wszystkie szyby, sprałem wszystkich napotkanych po drodze Żydziaków, rozprułem pierzyny wiszące na płocie Scheynowej i wysmarowałem kołomazią siedzenia w bryczce starego Krumla.

      Od tej pory nie opuszczałem żadnej okazji dokuczenia Żydom. Pinkuś zaś od pamiętnego dnia jeszcze dwukrotnie musiał wstawiać nowe szyby wystawowe w swoim sklepie. Ponieważ obawiałem się teraz pokazywać w żydowskich zaułkach, chodziłem z paczką obdartusów, której nawet dorośli woleli ustępować z drogi. Najwięcej jednak cierpiał Pinkuś. Gdy przyszła wiosna, nałapaliśmy zaskrońców i przez zrobione otwory wpuściliśmy kilkadziesiąt sztuk do wnętrza wietrzących się pierzyn. Przez uchylone drzwi wrzucaliśmy do sklepu kulki z kalichlorkiem28. Kiedy Pinkuś pokazywał się na ulicy, obrzucaliśmy go zgniłymi owocami lub jajkami. Gdy później myślałem, jakie miał piekło, to odczuwałem coś niby skruchę, ale jednocześnie wydawało mi się, że kramarz raz na zawsze oduczy się oszukiwać.

      Niedługo przed Wigilią spotkałem kilku chłopców z szóstej i siódmej klasy. Namówili mnie, abym nalał atramentu do kropielnicy w kościele. Wręczyli mi litrową flaszkę z atramentem i zakazując komukolwiek wspominać, od kogo ją otrzymałem, odeszli. Pobiegłem w kierunku kościoła. Zajrzałem do środka – ani żywej duszy, pachnie woskiem i świerczyną. Cicho bulgoce czarna ciecz spływająca do kamiennej kropielnicy. Koniec. Wychodzę, nie ma nikogo. Biegnę przez miasteczko, ciskam pustą butelką w drzwi Pinkusiowego sklepu.

      Nareszcie jestem w domu. Wymówki matki:

      – Nawet w takim dniu nie posiedzisz w domu.

      Czekano tylko na mnie. Modlitwa, dzielenie się opłatkiem. Niecierpliwe zerkanie w kierunku choinki, pod którą widać paczki z prezentami. Ojciec


<p>27</p>

Potoczna nazwa chloranu potasu – środka stosowanego do smarowania osi wozów drewnianych.

<p>28</p>

Środek stosowany do produkcji zapałek i materiałów wybuchowych.