– Przysięgnij, że to zostanie między nami. Ani słowa Luke’owi, a gdyby coś wspomniał na ten temat, musisz obiecać, że będziesz udawała zdziwioną.
– Jazda, czuję, że wcale nie będę musiała udawać zdziwionej.
Josh uśmiechnął się szeroko i odrzekł:
– W sumie to proste, jestem genialny!
Hope rozdziawiła usta ze zdumienia.
– W dodatku twoja skromność aż zwala z nóg.
– Też.
– Ach, rozumiem! Uważasz, że mój geniusz przewyższa twój, dlatego chciałbyś, żebym pracowała razem z wami!
– Zgadza się. Jesteś bystra, masz otwarty umysł i podobnie jak my marzysz o zmienianiu świata.
– Przypuśćmy… Ale zanim odpowiem, chętnie bym podyskutowała z wami o tym, w jaki sposób wykorzystacie rezultaty swoich badań, o ile dojdziecie do czegoś konkretnego. Podejrzewam, że coś ci chodzi po głowie. A najpierw powiedz mi jedną rzecz: dlaczego zależało ci, żeby porozmawiać ze mną, zanim zrobi to Luke?
– Ponieważ przed przyjęciem cię postawił pewien warunek.
– Jaki?
– Że między nami nic nie będzie.
Podczas gdy szansa na jakąś historię miłosną między nimi właśnie się oddalała, Hope poczuła się najpierw rozczarowana, potem mile połechtana, że ją wybrali, a na koniec rozdrażniona.
– Nie widzę problemu, skoro między nami nic nie ma i nigdy nie będzie. A w ogóle dlaczego on się wtrąca?
Josh postąpił krok naprzód i chwycił ją w ramiona.
Hope nigdy dotąd nie przejawiała inicjatywy w całowaniu, a większość jej dotychczasowych pocałunków to było prawdziwe fiasko – wargi zachowywały się niemrawo albo z wściekłą łapczywością – lecz pocałunek, który wymieniła z Joshem, był… szukała odpowiedniego słowa na określenie drżenia, które przebiegło jej po plecach, po czym rozpadło się na tysiąc kawałków gdzieś w zagłębieniu karku… był delikatny. Delikatność zaś była tym, co uszczęśliwiało ją najbardziej na świecie, zaletą, którą ceniła najmocniej, dowodziła bowiem idealnej równowagi między sercem a rozumem.
Josh wpatrywał się w nią. Modliła się, by milczał, by żadne słowo nie zepsuło tego upojenia pierwszym razem. Zmrużył oczy, przez co jeszcze trudniej było mu się oprzeć, i pogłaskał ją po policzku.
– Jesteś naprawdę piękna, Hope, taka śliczna. I jedynie ty nie zdajesz sobie z tego sprawy.
Hope powiedziała sobie w duchu, że w tym tempie w końcu się obudzi w niedzielny poranek, będzie lało jak z cebra, a ona znajdzie się w swoim pokoju, w starej pomiętej piżamie, z potwornym kacem albo jedną z tych migren, które potrafią jej całkowicie uprzykrzyć życie.
– Uszczypnij mnie! – zawołała.
– Słucham?
– Zrób to, proszę cię, bo jeżeli sama się uszczypnę, mocno zaboli.
Przytulili się do siebie, ponownie pocałowali, przerywając co jakiś czas, aby popatrzeć jedno na drugie w ciszy owych pierwszych wzruszeń.
Josh wziął Hope za rękę i pociągnął ją w stronę portu.
Weszli do pizzerii. Sala jadalna była zbyt smutna jak na ich gust, postanowili więc zjeść na murku biegnącym wzdłuż mola.
Po tej zaimprowizowanej kolacji udali się na spacer uliczkami starówki. Josh szedł, obejmując Hope w talii, gdy wtem nad ich głowami zapalił się z buczeniem neon hotelu bed and breakfast. Hope podniosła wzrok, kładąc palec na ustach Josha.
– Tylko nie wymknij się po cichu nad ranem, zostawiając mnie w Salem zupełnie samą.
– Gdyby nie egzaminy za kilka tygodni i gdyby nie ryzyko, że Luke mnie zabije, bo nie oddałem mu samochodu, z chęcią zaproponowałbym ci, żebyśmy zostali tu tak długo, jak długo będziesz w stanie ze mną wytrzymać.
Hope pchnęła drzwi hotelu i wybrała najtańszy pokój. Wspinając się po schodach na ostatnie piętro, czuli, że serca biją im szybciej.
Mansardowy pokój nie był pozbawiony uroku. Ściany okalające świetlik, który wychodził na port, pokrywało coś przypominającego dekoracyjną tkaninę z Jouy. Hope otworzyła okno, chcąc się wychylić, by odetchnąć nocną mżawką, Josh jednak ją powstrzymał i zaczął rozbierać. Jego ruchy były niezdarne, co dodało Hope otuchy.
Zdjęła sweter, odsłaniając piersi, i skinęła na Josha, by ściągnął koszulę. Kiedy turlali się po łóżku, ich dżinsy wylądowały na krześle.
– Zaczekaj – powiedziała, chwytając jego twarz w dłonie.
Josh jednak nie zaczekał, a ich ciała przywarły do siebie w zmiętej pościeli.
Dzień jakby ukradkiem wtargnął do pokoju. Hope naciągnęła kołdrę na twarz i odwróciła się ku Joshowi. Chłopak spał z ręką spoczywającą na niej. Otworzywszy oczy, pomyślał, że leżąca obok niego kobieta należy do tych, których nadejścia człowiek nie widzi i przy nich nie przestaje się zastanawiać, o czym myślą i czy jest dla nich dostatecznie dobry. I że takie jak ona dają mu nadzieję, że stanie się lepszy.
– Późno jest? – mruknął.
– Chyba ósma, ale równie dobrze mogłoby być południe, a ja nie mam najmniejszej ochoty sprawdzać na komórce.
– Ja też. Na moją pewnie przyszło mnóstwo wiadomości od Luke’a.
– Powiedzmy, że jest taka godzina, jaka jest, i tyle!
– Powinniśmy być teraz na zajęciach. Mam na ciebie bardzo zły wpływ.
– Zarozumialec! Tak samo dobrze ja mogę mieć zły wpływ na ciebie.
– Masz inną twarz.
Hope się odwróciła i usiadła na nim okrakiem.
– Jak to inną?
– Nie wiem… Świetlistą.
– Moja twarz nie jest świetlista, tylko oświetlona tym pieprzonym słońcem, które mnie oślepia. A zresztą gdybyś był dżentelmenem, zasłoniłbyś okno.
– Byłoby szkoda, w tym świetle doskonale wyglądasz.
– Zgoda, doskonale się czuję. Ale niech ci się nie wydaje, że to dlatego, że jesteś cudownym kochankiem. Noc pełna seksu jest w zasięgu każdego, kto zechce się oddać.
– Skoro więc nie jestem cudownym kochankiem, co sprawia, że jesteś taka… świetlista?
– Ktoś, kto trzyma cię w ramionach, kiedy śpi, kto uśmiecha się do ciebie, otwierając oczy, to jakby miłosna iskra, która potrafi cię uszczęśliwić. I nie wpadaj w panikę na dźwięk tego słowa, tak się tylko mówi.
– Nie boję się. A czy tobie wystarczy odwagi, by odpowiedzieć na pytanie: jak sądzisz, czy pewnego dnia zdołasz pokochać mężczyznę, który ma wszystkie moje wady?
Hope popatrzyła na odbijające się w lustrze nad łóżkiem krzesło, na którym leżały ich splątane dżinsy.
– Jak mogłabym nie pokochać mężczyzny, który uratował homara?
– Czyli nie jestem cudownym kochankiem!
– Może