Wyspa dusz. Johanna Holmström. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Johanna Holmström
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-648-1
Скачать книгу
po niej, w dodatku z dziećmi. Do wsi, a przynajmniej w jej pobliże, mogłaby dopłynąć, pod prąd nie dałaby rady. A wieś była dla niej stracona. Więc zostawała w domu, w chatce, czekając na Einariego. Gdy wreszcie wracał, a izba całkowicie się już kurczyła, tak że Kristinie brakowało powietrza, otwierał drzwi, przynosił z sobą powiew wielkiego świata, wszystkie barwy, zapachy i dźwięki, bliskość drugiego dorosłego. Wówczas ona nie miała już siły, by przyjąć go w przyjazny sposób. Złościło ją, że on jest wolny, że może wychodzić i wracać, po prostu otworzyć drzwi i wyjść, udać się w dowolnym kierunku, przy drodze poczekać na podwózkę, praca w tartaku, pensja, którą dostaje za trud, radosne towarzystwo, które sprawia, że myśli płyną żwawiej, śmiech, żarty, piwo, nad którym może się spotkać z kolegami po ciężkim dniu, gdy zmęczeni, ale szczęśliwi siedzą połączeni poczuciem wspólnoty, bo wykonują coś ważnego, budują statek, który będzie transportował towary z jednego kraju do drugiego, ta złość wpędzała ją w chorobę i poczucie zawiści wobec Einariego. Nie pamiętała już, że pewnego razu chwycił ją za rękę przy polu żyta i przyciągnął do siebie. Żar z nieba sprawiał, że ich ciała lśniły. Usta miękko próbowały słonego smaku potu, chcieli na zawsze zatrzymać ten buzujący moment, gdy ciało budzi się do życia pod dotykiem cudzych dłoni. Pragnienie, by skóra musnęła skórę, czułość budzona przez sunącą dłoń i opuszki palców. Nic z tego nie pozostało w stuknięciu, gdy talerz z ziemniakami wylądował przed nim na stole tak, że brązowy sos rozlał się po brzegach, a ona szybko odwróciła się plecami do zdziwionego i zranionego spojrzenia. Wstał i podszedł do niej. Objął od tyłu, wtulił brodę w jej ramię. Pocałował włosy. Ale to nie pomogło, bo zazdrościła mu wolności. Beztroski w samym środku jej smutku. To żywe błękitne spojrzenie, którego nie potrafiła uśmiercić, jakkolwiek by je szargała. Ach, jakże go nienawidziła! Gdy jego wzrok spotykał jej zaczerwienione, swędzące oczy, odwzajemniała się rozczarowaniem. Ten wzrok, który mógł wędrować po obcych twarzach, po ramionach odzianych w niebieskie płaszcze lub czarne kurtki, po wysokich kapeluszach, robotniczych czapkach, białych kapturach, pięknych damskich nakryciach głowy z liliowego pluszu, po mnóstwie urokliwych, czystych ludzi, a wszystkim wolno było chodzić tam, gdzie chcieli, uśmiechać się, spoglądać na siebie. Może jego wzrok powędrował za jakąś młodą, jasnowłosą panienką o połyskującej białej szyi, w kobaltowym wdzianku, maleńkich białych trzewikach, z czarną woalką na pięknej twarzy, na której czasowi nie udało się zaznaczyć smutnych linii ani namalować cieni zmartwień. Kiedy tak o tym wszystkim rozmyślała, jego uścisk stawał się dodatkowym ciężarem, więc wywijała się z niego. Ściany na nią napierały, uciekła przed nimi na podwórze. Ale wiedziała, że gdy wróci, wciąż tam będą. Bywały wieczory, kiedy zrobiłaby wszystko, żeby tylko nie musieć znów tam wchodzić.

      Kończy się lato, płonie we wspaniałych zachodach słońca, więdnie ostatnią rozżarzoną strugą ku horyzontowi i pokrywa się nocnym popiołem. W takie wieczory siedzą razem na Tyttökallio, pacjentki, którym wolno wychodzić, i pielęgniarki, które ich pilnują. Czasem zostają bez nadzoru, bo dokądże miałyby pójść, nawet jeśli wpadłyby na pomysł ucieczki. Wokół jest tylko morze. Okręty mijają wyspę cicho i w oddali. Nieledwie żadna z nich nie potrafi pływać, nawet gdyby znalazła się w wodzie i próbowała ocalić własne życie. Siedzą, aż zapadnie zmrok, blask ognia zdaje się rosnąć, gdy płomienie tańczą pośród kobiet. Wspaniale grzeją, także piersi Kristiny, która przysłuchuje się Fredrice, Annie i Margarecie. Rozmawiają, jakby zapomniały, gdzie się znajdują, i zanurzają się w spokój chwili, w intymność. Kristina zamyka oczy, czuje na twarzy żar ogniska i niemal zapomina, ona także, gdzie jest.

      Zapomnieć… Na moment. Jak w domu.

      Wtedy myśli, że to również może być swego rodzaju domem, dla takich, które doszły do końca swojej drogi i tu skończyły. Zmęczone, sterane, wykończone i zmarnowane. Że w ogóle udało się przestać zmagać z codziennością, że mogły się poddać i przynajmniej raz okazać słabość. Kristina wiedziała o Idzie, Trzcinowej Księżniczce, najmłodszej spośród sporej gromadki rodzeństwa. Jej ojciec miał siedemdziesiąt lat, kiedy zaczął przychodzić do jej sypialni. Ona była siedmiolatką. Od kiedy skończyła trzynaście lat, mieszkała w domu pomocy społecznej, gdzie zgwałcił ją jeden z mężczyzn. Zostawił ją leżącą na ziemi i poszedł sobie uradowany, opowiadała. Potem chciał ją zmusić, żeby za niego wyszła. Był stary, mógłby być jej ojcem, więc odmówiła. Mieszkała tam przez dwa lata, mężczyźni dalej przychodzili ją męczyć, niepokoić i grzebać jej pod spódnicą. Skarżyła się kierowniczce, ale ta tylko ją wyśmiała. Pewnego dnia Ida miała dość. Po raz ostatni złożyła skargę, a potem wydrążyła materac w swoim pokoju i go podpaliła. To była dla niej ulga. Trafiła do miejsca, gdzie są same kobiety. Wprawdzie przyszło jej zapłacić wysoką cenę za odrzucenie, ale przecież została odrzucona już wcześniej, zanim się tu znalazła. Kristina też. Teraz były przynajmniej jednymi z wielu. Należały do wspólnoty, nawet jeśli do tej odtrąconej. Tutaj jest czas, czas na ukojenie, czas na przemyślenie i opanowanie, na samokrytykę, jeśli jest się do tego zdolną. Dla takich jak ona, które odrzuciły własne życie.

      Dla takich jak ja. Dla takich jak Hilja.

      Hilja i Kristina czasem ze sobą rozmawiały. Siedziały obok siebie w pokoju dziennym, każda zajęta swoją czynnością, i szeptem wymieniały się ledwo słyszalnymi tajemnicami. Kristina wie. Co zrobiła Hilja. Zamordowała własną siostrę, Irinę, siekierą. Znienacka wbiła ją tamtej w głowę, pewnego wtorkowego popołudnia, w ich chałupie. Siostra nie zdążyła nawet krzyknąć, gdy jej czaszka rozpadła się na pół. Hilja zapamiętała tylko zdziwione spojrzenie Iriny. I plamy krwi na łóżku, na którym siedziała siostra. Ilość krwi, powiedziała Hilja, to jedyne, co ją przeraziło. Hilja tłumaczyła zbrodnię tym, że siostra za dużo mówiła. Chociaż Hilja prosiła, żeby się zamknęła, ta nie przestawała. Nadawała o swojej posadzie kucharki u Wahlgrenów i zaręczynach z Juhą Mäkinenem, o tym i o tamtym, o grupie teatralnej założonej przez towarzystwo młodzieżowe, która miała wystawić rewię. Aż Hilja nie wytrzymała. Już na godzinę przed incydentem z siekierą zamknęła się w najdalszym kącie domu, bo była przekonana, że siostrę opanował szatan. Hilja przyłączyła się do Kościoła Wolnego, przeżyła silne nawrócenie. Przemawiały do niej anioły, a ona im odpowiadała. W połączeniu z nigdy niekończącą się gadaniną Iriny było tego za wiele, więc w porywie złości rzuciła się na to, o czym wiedziała, że może to zgładzić. Siostra plotła warkocze i mełła jęzorem, gdy Hilja z szopy za domem przyniosła siekierę. Drzwi były otwarte. Irina trzymała wieczorną wartę. Siekiera wisiała na gwoździu. Miała zimną rękojeść. Hilja pamięta, że palce siostry jeszcze przez chwilę zaplatały się po tym, jak ostrze rozcięło jej głowę. Zamilkła w pół zdania. Oczy wytrzeszczone w przerażeniu, wypełnione bólem i strachem. Krew, która bryznęła na twarz i usta Hilji, smakowała żelazem. Irina. Zgaszona. Tak po prostu. Martwa pod jej nogami, a ona z siekierą w dłoni. Kiedy wieziono ją do aresztu, krzyczała, że muszą ją puścić. Jeszcze nie skończyła z Iriną. Żeby dokonać wszystkiego, co jej polecono, musi oddzielić głowę od tułowia. Z więzienia przeniesiono Hilję do Kellokoski, a potem z Kellokoski na wyspę.

      Przynajmniej było tam cicho, mawiała Hilja, gdy wypuszczano ją z izolatki. Nadal przemawiają do niej anioły, ale tu ma czas, by je ignorować, to jedyne, na co musi się silić.

      Kellokoski, myśli Kristina. Potok, który huczy tak, że słychać dzwonienie. Jak z kościoła.

      Odwraca wzrok w stronę ciemnego budynku i jasnego nocnego nieba za nim. Dostrzega krzyż odznaczający się na granatowym tle. Kościół stał tu przed tym wszystkim, zanim dotarli trędowaci. Także tamci siedzieli w świątyni, tak jak i one teraz cisną się co niedziela. Oni też tu