Mógłbym tak o każdym krzaczku aż do jutra, ale pora na uogólnienie: z tym kontaktem miasta z rzeką nie jest tak źle. Kto chce – kontakt znajdzie. A jak znajdzie, to jest szansa, że będzie mu miło. Chyba że nienasyceni zwolennicy zbliżenia miasta z rzeką zabetonują wszystko, kawiarnie i bary piwne wybudują co dziesięć metrów, a co sto urządzą plażę z muzyką na pełen regulator. Wtedy chyba się stąd wyprowadzę.
Od Bieruty do PiJ Krakowska
Od czasu do czasu wybucha w Warszawie wojna o jakąś nazwę placu, skweru lub ulicy. Walczą ze sobą najczęściej dwie strony: przyzwyczajeni do nazwy mieszkańcy i powodowani wyższymi racjami decydenci. Oni to właśnie tłumaczą, że w mieście, które tyle wycierpiało od komunistów, nie może kłuć w oczy ulica Armii Czerwonej czy Bolesława Bieruta. Z tym wszyscy się na ogół zgadzają, chociaż akurat ten przykład przypomina mi zdarzenie sprzed lat, mogące świadczyć o tym, że sporej części społeczeństwa wiele takich nazw z niczym się już nie kojarzy. Otóż szedłem sobie pod koniec lat osiemdziesiątych ulicami Piły i spytałem mijaną nastolatkę, jak dojść do domu kultury. „Tu w Bierutę pan skręci, pójdzie pan Bierutą do końca i w lewo”. Jak Państwo się domyślają, miałem pójść ulicą Bieruta, której owa panienka nie kojarzyła z żadną postacią historyczną; dla niej Bieruta to było coś jak Promenada.
Niemniej mieszkańcy na ogół mają świadomość, że trudno walczyć o zachowanie nazwy ulicy poświęconej jakiemuś osobnikowi z wyjątkowo zaszarganym życiorysem. Ale walczą, bo najczęściej nie są tu ważne względy ideologiczne, lecz zwyczajna niechęć do zmiany adresu w licznych dokumentach z dowodem osobistym na czele. Nie wszyscy mają szczęście do pomysłowych radnych, takich jak ci, którzy wymyślili, że skoro trzeba – i słusznie – odebrać ulicę Aleksandrowi Kowalskiemu, działaczowi Komunistycznej Partii Polski, to należy poszukać innego Aleksandra Kowalskiego, który był człowiekiem przyzwoitym. Poszukali i znaleźli Aleksandra Kowalskiego, przedwojennego hokeistę. I już. Mieszkańcy ulicy nie musieli niczego zmieniać w papierach. Inna sprawa, że pomógł sam pierwotny patron. Jak ktoś nosi nazwisko Kowalski czy Nowak, to ze sporą dozą prawdopodobieństwa można twierdzić, że znajdzie mu się kogoś z identycznymi personaliami, ale znacznie lepszym życiorysem.
Wyższe racje, jakimi kierują się samorządowi nazewnicy, nader często zderzają się z sympatią do nazw nienaznaczonych racjami upadłych ideologii, ale po prostu miłych lub prostych i dodatkowo tradycyjnych, na przykład rondo Babka czy – tu mniej popularny przykład – skwer ochrzczony dźwięczną nazwą wymyśloną przez dzieci: Skwerek Berek.
Ostatnia gorąca dyskusja dotyczyła tego, czy najnowszy most warszawski powinien nosić imię naszej wielkiej uczonej Marii Skłodowskiej-Curie, czy też po prostu Most Północny. Zaproponowałbym most Marii Północnej-Curie, ale pewnie by się nie przyjęło.
Inna dyskusja już zwiędła, bo Zarząd Transportu Miejskiego się nie ugiął i wprowadził nową nazwę dla pętli Okęcie: P+R Aleja Krakowska. Na początku mniej raziło mnie w tej nazwie sprzeniewierzenie się tradycji, bardziej skrót P+R. Z „P” od parkowania muszę się pogodzić, bo parkowanie, słowo zapożyczone, ale już zadomowione. Ale „R” jak ride? Jeszcze nie każda jazda jest dla nas rajdowaniem. Przekonał mnie jednak argument, że to skrót międzynarodowy przyjęty i w Czechach, i w Niemczech, a poza tym czysto polski skrót brzmiałby „pij”, czyli absolutnie niepedagogicznie. W dyskusji internautów jeden argument za nową nazwą bardzo mnie rozbawił – w ferworze walki ktoś dowodził, że należało już dawno zlikwidować nazwę przystanku Okęcie z powodu dbałości o pasażerów z biletami lotniczymi w kieszeni, którzy zmyleni nazwą, wysiadają właśnie tam, sądząc, że dojechali na lotnisko. Pomyślałem sobie, że przy wszystkich głupstwach, jakie ludzie są w stanie popełnić, w istnienie idiotów, którzy kupili bilety i nie sprawdzili, gdzie jest lotnisko – nie wierzę. Idąc tropem tego argumentu, należało już dawno zmienić nazwę dzielnicy Praga, bo przecież zawsze może się znaleźć ktoś, kto mając bilet na ekspres do Pragi czeskiej, pojedzie elektrycznym na stację Warszawa Praga i będzie miał pretensje, że taki bałagan w nazwach.
Kolor warszawiaka
Jeżeli młody warszawiak interesuje się wyglądem swych rodaków w ubiegłym stuleciu – sięga po zdjęcia. Obejrzawszy je, wie, jak ubierała się Warszawa przed wojną, po wojnie, w początkach socjalizmu i w jego rzekomym rozkwicie, ale ta wiedza ma jeden podstawowy brak. Otóż nie wiadomo, jakiego to wszystko było koloru. Bo kolorowych fotografii wtedy nie było. Nawiasem mówiąc, my, studenci ASP, mieliśmy dzięki temu wspaniały zarobek przy kolorowaniu zdjęć ślubnych. Gdy pojawił się kolor w prasie, wykorzystywano go do nagłówków, podkolorowywano też rysunki, ale fotografie dalej drukowano czarno-biało.
To zapóźnienie techniczne idealnie pasowało do rzeczywistości PRL-u w jednym tylko okresie – mianowicie na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Obraz warszawskiej ulicy był wtedy jednostajnie szarobury i kolory ubrań właściwie nie odbiegały od tego, co na zdjęciach. Bezbarwność wynikała z istoty systemu. Władza chciała, żebyśmy wszyscy tworzyli karną armię roboczą i tak właśnie wyglądali. Wszelki indywidualizm był kategorycznie zwalczany, nikt zresztą nie palił się do wyróżniania z tłumu, instynkt samozachowawczy działał, wychylały się chyba tylko uczelnie artystyczne. Nasi profesorowie (malarze) ośmielali się chodzić w kolorowych marynarkach, zdarzał się czasem kanarkowożółty sweter, moja żona, też studentka ASP, nosiła czerwone pończochy i narażała się tym sposobem na wyzwiska. Czerwień dozwolona była bowiem tylko na sztandarach i krawatach.
Po Październiku ’56 ulica nabrała koloru – był to szok i rewolucja – ale intensywność barw ciągle miała swoje granice. Przechodniów płci obojga, którzy dbali o swój wygląd, wyróżniał nie tyle kolor, ile fakt, że nikt z nich nie miał na sobie niczego kupionego w tak zwanym normalnym sklepie. Handel PRL-u specjalizował się w asortymencie – nazwijmy to – odwrotnym. Panowie na przykład chcieli dżinsy – PRL oferował spodnie w kant. Panowie chcieli koszule dopasowane – PRL oferował jedną szerokość, taką na posła Kalisza. Paniom oferowano berety, podczas gdy one marzyły o „dżokejkach”, a gdy chciały bluzki pod szyję, wszędzie były tylko z dekoltem. Efekt był taki, że w ostatnich trzech dziesięcioleciach istnienia PRL-u warszawska ulica kupowała tylko „na ciuchach” obok Dworca Wschodniego, a potem w Rembertowie, w komisach, lub kombinowała, szyjąc kiecki z zasłon okiennych, spódnice z chust, krawaty z zapasek, spodnie z płótna żaglowego, a wszystko inne z materiałów kupowanych w sklepach o niepozornej nazwie „Resztki”. To był prawdziwy raj dla pań, końcówki różnych ciekawych materialików, których państwowa produkcja nie zdołała zepsuć, wykonując z nich coś niechcianego.
Jak jest dzisiaj – widać gołym okiem. Wszystko wolno i nawet najjaskrawsze kolory, nawet fluorescencyjne kurtki nie są w stanie wyróżnić swych właścicieli z tłumu, zwłaszcza