Święte krowy na kółkach. Jacek Fedorowicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jacek Fedorowicz
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Эссе
Год издания: 0
isbn: 978-83-8032-139-7
Скачать книгу
niezwykły: stała dumnie, piękna, w jasnych kolorach, jedna jedyna w morzu ruin. Gdy socjalizm się umościł, władza oczywiście kamieniczkę zabrała. Ale przedtem zaczekała cierpliwie, aż zostanie wstawiona ostatnia szyba i wbita ostatnia klepka parkietu.

      Dość podobnie zdarzyło się mojemu stryjowi. Julian Fedorowicz był spadkobiercą firmy kamieniarskiej dziadka Jana Fedorowicza, rzeźbiarza i budowniczego (tak to się wtedy nazywało), ulica Dzika 19. Lepszej firmy od marmurów w Warszawie nie było, więc nic dziwnego, że stryj dostał od władzy prestiżowe zamówienie na nową kolumnę pod króla Zygmunta. Kolumnę wykonał nieźle, każdy może sprawdzić, stoi do dzisiaj. Wielka pompa była, jak kolumnę wieźli, ustawiali na placu Zamkowym, stryja jako autora tej wspaniałości sfilmowała nawet Polska Kronika Filmowa, po czym następnego dnia rano – gdy władza upewniła się, że kolumna już ustawiona na dobre – do firmy na Dzikiej wkroczyli funkcjonariusze nieco groźniejsi od tych ze schodów ruchomych i rozpoczęli działalność uwalniającą zdrowy organizm socjalistycznej gospodarki od kapitalistycznych przeżytków.

      Często – i słusznie – wspomina się entuzjazm towarzyszący powojennej odbudowie. Władza jednak pilnowała, żeby się za bardzo nie rozbuchał.

(2011)Entuzjazm kontrolowany

      Tramwaj a charakter narodowy

      Pewnego dnia obserwowałem tramwaje, piękne nowoczesne tramwaje podjeżdżające do przystanku zgodnie z wyświetlonymi na tablicy informacjami, co podjedzie i za ile. Jak zwykle w takich wypadkach (u mnie) bywa, westchnąłem bezgłośnie z zachwytu i przypomniałem sobie tramwaje sprzed sześćdziesięciu lat.

      W 1951 roku katowałem się dojeżdżaniem do liceum tramwajem ze Śródmieścia na Mokotów. Chcecie dowiedzieć się od dziadunia, czym się różniły te dawne i te dzisiejsze? Przede wszystkim te dawne miały w każdym wagonie konduktora, a konduktor miał dziurkacz. Każdy człowiek pracy dojeżdżający do pracy, a także każdy uczeń dojeżdżający do szkoły miał spory bilet wystawiany raz na miesiąc i z tego biletu wynikało, że ma prawo przejechać bez płacenia raz w tę stronę, raz z powrotem. Tylko raz i tylko wyznaczonymi tramwajami. Każdy przejazd miał na bilecie kwadracik, który konduktor kasował dziurkaczem. Jeżeli ktoś z jakichś względów jechał nietypowo, to znaczy nie z samego rana, ale na przykład na czwartą lekcję, w południe, to wręczając bilet, musiał rzucić magiczne słowo „do!” i wtedy konduktor wiedział, że ma przedziurkować tam, gdzie są kwadraciki „do szkoły”, a nie tam, gdzie „powrót”. Ale władza ludowa brała też pod uwagę, że pracownik lub uczeń może mieć taką fanaberię, iż chce czasem odwiedzić ciotkę na Ochocie albo pojechać do kina na Pragę, czyli poza wyznaczoną trasę i zupełnie innym tramwajem. Informował wtedy konduktora, mówiąc „dodatkowy!”, i konduktor dziurkował kwadracik dodatkowy na dole biletu. Tych dodatkowych było aż dziesięć! Taka hojna była władza.

Tramwaj acharakter narodowy

      Poza dziurkowaniem konduktor miał jeszcze obowiązek co jakiś czas wydać komendę: „Proszszsz posuwać się do przodu!”, co wynikało z przepisu, że wolno było wsiadać tylko tylnymi drzwiami, przednimi zaś absolutnie nie było wolno, one miały służyć do wysiadania. W teorii. W praktyce tłum pasażerów był nie do opanowania, tłok był zawsze taki, że w środku wszyscy byli praktycznie unieruchomieni, a na stopniach wagonu zawsze jechały tak zwane winogrona, czyli ci, którzy nie zdołali się wepchnąć do środka. Nie była to jazda bezpieczna, trzeba było mieć silne ręce i wiele sprytu, by znaleźć miejsce na stopniu chociaż dla jednej stopy. Nie muszę chyba dodawać, że podróżujący tramwajami tłum był naładowany agresją. Ale – i tu być może objawiała się zasadnicza cecha naszego narodu – wzajemnie się pozarzynać gotowi byli pasażerowie w środku. Ci jadący bezpiecznie. Natomiast ci wiszący na zewnątrz, stale zagrożeni poważnym poturbowaniem, a nawet śmiercią pod kołami, wykazywali wobec siebie niezwykłą solidarność. Jeden drugiego podtrzymywał, ustępował kawałka pałąka, chwytał w razie czego – działała sprawna wspólnota w walce o przeżycie. Wystarczyło jednak, że winogrono na którymś przystanku wpychało się do środka i już ci sami ludzie traktowali się jak najwięksi wrogowie. I tak jest z nami zawsze. Dlaczego umieliśmy solidarnie zwalczyć komunę? Bo zagrożenie z jej strony w pewnym momencie stało się śmiertelne; sytuacja gospodarcza wielkimi krokami zbliżała się do Korei Północnej. A dlaczego dziś żremy się jak dzicy i z całego serca nienawidzimy, jedni Tuska, drudzy Kaczyńskiego? Bo jesteśmy bezpieczni. Za dobrze nam. Ot, co.

(2011)

      Generał-patron mojej ulicy

      Była sobie w Warszawie fabryka platerów przy ulicy Czerniakowskiej 180. U wylotu Śniegockiej. Jej zabudowania zostały doszczętnie zniszczone podczas Powstania, o czym dowiedziałem się niedawno; przedtem wpatrywałem się w dostępne w Internecie zdjęcie lotnicze ze stycznia 1945 roku i zastanawiałem się, co to za szereg dziwnych zabudowań stał kiedyś w miejscu, gdzie dziś pod oknami mam park. Bo mieszkam w domu wybudowanym jak gdyby wzdłuż bocznego muru dawnej fabryki.

      Przez całe dziesięciolecia była tam ścieżka łącząca Czerniakowską z Solcem, a potem z Wisłostradą. Biegła wśród chaszczy, rumowisk i różnych zakamarków. Kiedy zaczęła się budowa bloku, w którym miałem zamieszkać, zaglądałem tam czasem, by z postępu prac wywnioskować, kiedy przeprowadzka. Dawna ścieżka zmieniła się w aleję. Ciekaw byłem, czy puszczą tędy ruch samochodowy, czy tylko pieszy. Któregoś dnia na murze ciągu garaży, w bezpośrednim sąsiedztwie mojego przyszłego gniazdka, zobaczyłem nowiutką tabliczkę: ulica Gen. Huka-Buby. A więc nie Czerniakowską będę miał w adresie? Szkoda. Całe dzieciństwo przedpowstaniowe spędziłem na Czerniakowskiej 202 (dziś parking), więc cieszyłem się, że na starość wrócę do dawnego adresu. Ale ulica generała Huka-Buby też brzmiała nieźle. Coś jak Hauke-Bosaka czy Hoene-Wrońskiego. Domyślałem się, że generał Huk-Buba to jakiś zasłużony żołnierz, o którym milczała historia za komunistów, bo pewnie bił głównie ich i tym się zasłużył. Tu nasuwała się analogia z pułkownikiem Lisem-Kulą, który walczył w legionach Piłsudskiego, więc ulice swego imienia zaczął dostawać dopiero po 1989 roku.

Generał-patron mojej ulicy

      Jako przyszły mieszkaniec domu przy ulicy Gen. Huka-Buby 5 (lub 7, tak na oko, strona nieparzysta, numery rosną od Wisły) wystukałem nazwisko generała w Googlach, bo przecież wypada wiedzieć, przy czyjej ulicy się mieszka, i okazało się, że generała w Wikipedii nie ma. Byłem zdumiony. Moją drugą encyklopedią, z której korzystam zawsze, gdy zawiedzie pierwsza, jest Stefan Bratkowski. Sąsiad z drugiej strony Czerniakowskiej. Też nie znał generała. Ale odezwał się w nim instynkt reportera. Zbadał sprawę. I co się okazało? Krzaczasta alejka przez lata była ulubionym miejscem biesiadnym okolicznych mężczyzn w średnim (a częściej nieokreślonym) wieku, których można spotkać w powiślańskich parkach, a w rejonie pomnika Sapera szczególnie. Są zawsze grzeczni, nigdy się nie awanturują, tylko od czasu do czasu informują, że brak im dwudziestu groszy na nową butelkę i jeżeli bym miał na zbyciu… Nie są natrętni i gdy ktoś nie ma dwudziestu groszy, odchodzą pełni zrozumienia. Stefan wykrył, że jeden z nich nazywany był w rzeczonym środowisku generałem, a także Bubą, zaś na nazwisko miał Huk (lub odwrotnie). Niestety zmarł. Koledzy postanowili go upamiętnić. Zrobili tabliczkę łudząco przypominającą wszystkie inne tabliczki z nazwami ulic. Robota została wykonana perfekcyjnie, nikomu nie przyszło do głowy, że to nie jest dzieło władz miasta.

      Tabliczka wisiała dość długo, potem ktoś się zorientował i tabliczkę zdjęto. (Bratkowski nie doniósł! Postawa kolegów generała bardzo go ujęła). No cóż… Nie pierwszy to i nie ostatni generał, który nie doczeka się swojej ulicy.

(2012)

Скачать книгу