Propagandowe interpretacje faktów historycznych nie były, rzecz jasna, takie same przez czterdzieści lat PRL-u, pod koniec jego panowania nawet Józef Piłsudski powoli wracał do łask i tylko czekałem, że usiłujący wszystkimi siłami powstrzymać upadek przodującego ustroju generał Jaruzelski lada dzień ogłosi rocznicę Bitwy Warszawskiej świętem narodowym. Niemniej o obiektywnej prawdzie historycznej mogliśmy sobie tylko pomarzyć.
Czy takie zwierzę jak obiektywna prawda historyczna w ogóle istnieje? Pewnie tak, ale nam, maluczkim, bardzo trudno je upolować. W wolnej Polsce też historią się gra, manipuluje, nagina się ją do polityki. A czasem fałszuje się ją ze szlachetnych pobudek, w dobrej wierze. Muszę się przyznać, że bardzo nie lubię tego – przepraszam – cyrku inscenizacyjnego, który odbywa się na ulicach miasta, ze szczególnym nasileniem w sierpniu. Rozumiem chęć pokazywania ważnych wypadków historycznych po to, by je uczcić, przypomnieć o nich, uświadomić ich wagę. Chwalebne to, ale niestety niewykonalne. Żeby odtworzyć wiernie, trzeba by bombardować kamienice na Marszałkowskiej, a pod Radzyminem i Ossowem siekać ludzi szablami na kawałki. Między tym, co było naprawdę, a tym, co może pokazać skromna, siłą rzeczy, inscenizacja, jest taka przepaść, że lepiej się za to nie zabierać. Zwłaszcza w prawdziwej scenerii.
Tylko opis może podejmować próby zbliżenia do prawdy. Sporządzona przez fachowych historyków relacja uruchamia mechanizm wyobraźni czytelnika, słowa nie dają obrazu ostatecznego, słowa tylko sugerują, ale są na tyle wszechstronnym przekaźnikiem myśli, że choć nie ma dwóch czytelników, którzy by wyobrazili sobie tak samo, to jednak ich wyobrażenia o zdarzeniach historycznych mają szansę znaleźć się najbliżej owej historycznej prawdy.
Mnie najbardziej do tej prawdy zbliżają opisy sporządzane przez Normana Daviesa. Z okazji sierpniowych rocznic przypominam, że napisał Powstanie ’44, a jego pierwszą książką była rozprawa o wojnie polsko-bolszewickiej Orzeł biały, czerwona gwiazda. Wspaniała książka. Człowiek tkwi w środku wydarzeń, przeżywa je i widzi. A w bezstronność autora wierzy nie tylko dlatego, że Brytyjczyk, ale przede wszystkim dlatego, że fachowiec. Gorąco polecam. Wydana po polsku przez Znak.
Na jednym ze spotkań autorskich Davies opowiadał, że sprawdzał kiedyś, czy pierwsze, angielskie wydanie Orła białego, czerwonej gwiazdy jest dostępne w bibliotece pewnego prestiżowego amerykańskiego uniwersytetu. Z radością stwierdził, że jest. W dziale… Ornitologia.
Narty – Dancing – Bridż
Kiedy architekt usłyszy, że coś, co zaprojektował, nie pasuje do otoczenia, zwykle broni się wyjaśnieniem, że przecież takimi to a takimi elementami do czegoś miejscowego nawiązał. Projektant Pałacu Kultury zapewniał swego czasu, że w dziele swym starał się nawiązać do polskiej architektury wieków minionych. Podobno wiele czasu poświęcił na jej studiowanie i takie zaprojektowanie ozdobnych fidrygałków, by nawiązywały. Był zdumiony i rozżalony, że warszawiacy tego nie doceniają. W każdym razie ówcześni warszawiacy. Można uznać, że Pałac zdobył już dawno prawo zasiedzenia w pejzażu, można darzyć go sentymentem jako towarzysza (nomen omen) lat młodości, można mu przebaczyć, ale jednego przyznać mu nie można: że do Warszawy pasuje. Nie. Nie pasuje i do niczego warszawskiego nie nawiązuje. Chyba że przyjmiemy, że jeżeli w jakimś budynku jest kanalizacja, to nawiązuje on do sąsiednich budynków, bo one też kanalizację mają. Albo parapety pod oknami.
Zapewnienie o nawiązaniu może być czasem argumentem decydującym o wydaniu zgody na budowę. Dziesięć lat temu przy Górnośląskiej zaprojektowano efektowny apartamentowiec. Miał stanąć w miejscu nieużywanego magazynu grożącego zawaleniem. Niejaki poseł Ikonowicz organizował protesty pod hasłem: „Nie zgadzamy się na rozbiórkę zabytków architektury przemysłowej Powiśla!”. Rzeczywiście stały tam resztki jakiejś hali, ani specjalnie starej, ani pięknej, czy choćby akceptowalnej; do niczego to nie służyło, było szpetne i zachwycało tylko posła Ikonowicza oraz grupkę mieszkańców sąsiednich bloków, którzy nie lubili, że im się okolica zagęszcza. Protesty takie są zresztą nieodłącznym elementem każdej powstającej w mieście budowli, ponieważ każdy osiedlający się w mieście uważa, że on powinien być tym ostatnim, co się osiedlił, a wszyscy następni powodują już nieznośny tłok. Budynek powstał, a argumentem przeważającym było podobno zobowiązanie architekta, że nawiąże. Na parterze zrobił duże okna. Że niby podobne do tych, które były w tej hali. Oczywiście nikt nigdy nie skojarzy tych okien z tamtymi, ale argument w razie czego jest.
Chodzę często Alejami Jerozolimskimi od palmy (nawiązującej – jak się niedawno dowiedziałem z wywiadu z projektantką – do klimatu Jerozolimy) do Dworca Centralnego i – dochodząc – nieodmiennie boleję nad skandalem architektonicznym, jakim są Złote Tarasy. I nie chodzi o to, że jestem starcem, który nie przyjmuje nowych rozwiązań i akceptuje tylko formy ugrzecznione. Nikt mnie do tej prowincjonalnej ohydki nie przekona. Wielka bezładna kupa, śmietnik przypadkowych elementów rozrzuconych jakby w pijanym widzie przez grupę dywersantów, których ambicją było ostateczne już zeszpecenie centrum Warszawy. Ciekawe, jak w tym wypadku argumentowaliby projektanci, że do czego to niby nawiązuje? Do stojących tam przedtem pawilonów drobnych handlarzy, a może do tragicznych dziejów miasta (przewracający się biurowiec) czy wreszcie – o, to jest wytłumaczenie! – do przedwojennego pociągu pod nazwą „Narty – Dancing – Brydż”, który woził pokolenie moich rodziców do górskich kurortów, z Zakopanem na czele. O tym mógłby świadczyć dach części handlowej, który – widać to wyraźnie od strony Alej – stara się wiernie odtworzyć panoramę Tatr Zachodnich.
Entuzjazm kontrolowany
Kilka wyrywkowych wspomnień-ciekawostek z pierwszych lat po wojnie.
Pewnie nie wiecie, drodzy Młodzi Czytelnicy, że w chwili, gdy w powojennej Warszawie pojawiły się pierwsze miejskie taksówki, wyznaczono im miejsca postojowe z tabliczkami „Postój dorożek samochodowych”. Żeby się nie myliły z konnymi. Postój dorożek samochodowych – to dziwadełko językowe utrzymało się chyba do końca lat pięćdziesiątych – był zresztą nazwą z gruntu chybioną, ponieważ taksówki nie stały tam nigdy. To były postoje dla pasażerów, którzy stali, czekając na podjeżdżające z rzadka samochody.
Czy wiecie, że pierwsze warszawskie ruchome schody miały swych funkcjonariuszy? Jeden dyżurował na dole, drugi na górze, na parterze kamieniczki przy placu Zamkowym, tam gdzie wjeżdżało się schodami z Trasy W-Z. Władza wychodziła z założenia, że ludność, nienawykła do takich wspaniałości, nie będzie umiała się zachować. I nudzący się funkcjonariusze usiłowali udowodnić ludności, że rzeczywiście nie umie. Najlżejsze uchybienie – siad na schodach, zbytnie wychylanie się przez poręcz, odwrócenie się tyłem do kierunku jazdy – natychmiast było piętnowane pouczającymi okrzykami. Drugie w Warszawie ruchome schody, w Centralnym Domu Towarowym (późniejszy „Smyk”), pozostawiono – o dziwo – już bez dozoru, co budziło wdzięczność do władzy, że ludności zaufała. Przy okazji: wiecie, że ten budynek był ostro krytykowany? Zaprojektowano go jeszcze przed wprowadzeniem rygorów socrealistycznych i kiedy stanął, absolutnie zaprzeczał wszelkim instrukcjom partii, która na początku lat pięćdziesiątych wiedziała już lepiej niż architekci, jak ma wyglądać architektura. „Cedet” wymknął się spod kontroli,