Kolejne przykłady mógłbym snuć w nieskończoność. Chyba jednak zacznę wychodzić na miasto dopiero po zmroku.
Wszechogarniająca zieloność
Kiedyś maj był zaliczany do wiosny jednoznacznie, dziś jest już przez niektórych uznawany za miesiąc letni; jako dowód pokazują oni zieleń nadrzewną, która z groszkowej przechodzi w soczystą. Niezależnie jednak od odcienia, zieleń majowa robi już z pejzażem miejskim to, co zawsze, to znaczy ożywia go, zdobi i zasłania.
Mam zięcia Francuza, który – gdy przyjechał do Warszawy po raz pierwszy w życiu – powiedział, że Warszawa bardzo mu się podoba. Ponieważ chłopak wychował się w Paryżu w odległości stu metrów od katedry Notre Dame, potraktowałem tę pochwałę jako dość prymitywną próbę podlizania się teściowi. Na pytanie kontrolne: „A dlaczego?” też był spryciarz przygotowany, bo odpowiedział bez mrugnięcia okiem: „Bo dużo zieleni”. Pomyślałem sobie wtedy, że rzeczywiście, jeżeli trudno miasto za coś pochwalić, to chwali się je za to, że przynajmniej mało je widać zza krzaków.
Ale rola zieleni jako przysłaniacza nie zawsze jest pozytywna. Kiedy bujna zieleń pokrywa popularne wśród ludności wysypiska śmieci nad Wisłą, to oczywiście cieszyć się z tego należy. Ale gdy gęste listowie potężnych drzew zasłania te nieliczne budowle, którymi możemy się pochwalić – już nie jestem taki pewien. Zdałem sobie z tego sprawę niedawno, podczas ostatniej zimy, wyjątkowo mało śnieżnej, kiedy to nagle moim zdumionym oczom ukazał się szereg atrakcyjnych fragmentów architektury, których dotychczas nie zauważałem, i pomyślałem sobie z prawdziwym żalem, że w lecie już tego pięknego widoku nie będzie, bo przecież drzewa pokryją się liśćmi i go zasłonią.
To pewnie zabrzmiało jak czysta herezja, ponieważ nauczyliśmy się traktować zieleń miejską jak świętość. Tymczasem w mieście, nawet w Warszawie, można spotkać budynki znacznie piękniejsze od drzew. W Warszawie takiej architektury jest mniej niż w innych miastach, więc tym bardziej nie powinniśmy się poddawać nabytemu w ostatnich latach stereotypowi, że w mieście zieleń jest najważniejsza i drzewom wszystko wolno. Mogą stać wszędzie, gdzie wyrosły, i wara nam od nich.
Oczywiście zieleń w mieście jest potrzebna, mamy w Warszawie parki – i bardzo dobrze, może jest ich za mało, ale chyba nie, mamy zieleń nieuregulowanej Wisły i nadprodukcję ogródków działkowych. Za to miasta mamy za mało i to nie tylko w okolicach Pałacu Kultury. Bardzo rzadko ktoś ośmiela się powiedzieć publicznie, że zieleń – wszędzie, gdzie nie jest parkiem – powinna istnieć w rozsądnych proporcjach. Walka o każdy krzaczek w mieście jest całkowicie pozbawiona sensu, a tak niestety podchodzą do sprawy szlachetni zapaleńcy, ochoczo wspierani przez stołeczne dodatki ogólnopolskich gazet, dla których ideałem pejzażu miejskiego jest Puszcza Białowieska. Tak się niestety składa, że wciąż jeszcze znaczna część warszawskiej zieleni to zieleń, która zaanektowała miejsca po zburzonych budynkach. Wprowadziła się w charakterze dzikiego lokatora i prędzej czy później będzie musiała się z tych miejsc wyprowadzić, bo miasto jest miastem i coś murowanego czasem w nim postawić trzeba. I to nawet za cenę wywiezienia jakiegoś drzewka. Wraz z ekologiem, który się przykuł.
Unieważnić!
Pałacu Kultury nie pokocham nigdy, ale przestałem marzyć o jego rozebraniu.
Zdanie powyższe to zwięzłe streszczenie kompromisu, do którego dochodziłem całymi latami. Tak się składa, że pamiętam ten kawałek Warszawy jeszcze sprzed Powstania. Na Marszałkowską, niedaleko rogu Świętokrzyskiej chodziłem do przedszkola Pani Chełmońskiej, które potem było tajną pierwszą klasą. Po wojnie chodziłem jeszcze w prawie to samo miejsce do ocalałego kina Stylowy, jedynego kina z aż dwoma balkonami. Do dziś pamiętam, jakie to na mnie robiło wrażenie.
Potem władza ludowa przyjęła prezent od towarzyszy radzieckich. Przygotowując miejsce pod prezent, zmiażdżyła wszystko, co spokojnie nadawałoby się do odbudowy, zniszczyła wszystko, co się z wojny ostało, i powiedziała towarzyszom: „Pażausta, niszczcie dalej, budując po swojemu”.
Jeździłem do gimnazjum na Mokotów tramwajem i codziennie oglądałem powstający prezent. Początkowo mi się – o dziwo! – podobał. Mimo tęsknoty za starą Warszawą i mimo całej odrazy do wszystkiego co radzieckie (odebrałem prawidłowe wychowanie, a ponadto miałem już jednak własny rozum). Niestety, wkrótce potem goła, prosta konstrukcja wypełniona została ścianami, całość ozdobiona wszystkim, co tylko mogło przypominać budowle moskiewskie i wyszło, co wyszło. Tutaj bardzo proszę, żeby mi nikt nie tłumaczył, że takie same wieżowce można znaleźć na Manhattanie. Pałac Kultury miał być moskiewską pieczęcią – i był. Miał stanowić dowód i symbol całkowitej podległości PRL-u wobec ZSRR – i stanowił. Miał nas porażać bezczelną obcością swojej architektury – i to zadanie spełniał. Działał na podświadomość każdego obserwatora, sącząc mu do mózgu przekonanie o absolutnej władzy nowego okupanta.
Minęło ponad pół wieku. Pałac już zmalał dzięki otoczeniu, a także dzięki zegarowi (świetny pomysł!), obrósł nową tradycją, nowymi znaczeniami, jest czymś już mniej obcym, czymś w rodzaju zdobycznego czołgu albo niemieckiego hełmu, na którym polski powstaniec wymalowywał biało-czerwoną wstążkę. Ale wciąż dezorganizuje miejsce, które powinno być wizytówką miasta i wydatnie przyczynia się do jego ogólnej szpetoty.
W kolejnych projektach, od pierwszego – moim zdaniem – skandalicznego, który przewidywał bulwar dookoła Pałacu, poprzez wszystkie kolejne, wciąż pokutuje nadmierny szacunek do tej budowli. I dlatego wciąż nie ma nadziei na – cieszące oko – centrum Warszawy.
Zgadzam się z Wami, Rodacy, przywiązaliście się do Pałacu – okej, nie należy go rozbierać ani przebudowywać. Ale trzeba go zdetronizować! Budując obok coś lepszego. Piękniejszego. Może większego, choć niekoniecznie; zdolni architekci mają sposoby, by coś unieważnić optycznie. Pałac trzeba pozbawić dominacji. Nie ze względów ideologicznych; nie, z pobudek czysto praktycznych: tylko zerwanie z brnięciem w ślepą uliczkę, jakim są wszelkie próby podporządkowania zabudowy całej okolicy Pałacowi Kultury, i przyjęcie koncepcji, że Pałac unieważniamy, pozwoli wreszcie na zagospodarowanie środka miasta zgodnie z potrzebami Warszawy, desperacko łaknącej centrum, którego przynajmniej nie musiałaby się wstydzić.
Wielka płachta na wielką płytę
W Warszawie trwa akcja przeciwko gigantycznym reklamom zasłaniającym fasady budynków. W prasie można przeczytać teksty przeciwko reklamom. Że szpecą. Tymczasem ja codziennie mijam całe szeregi budynków, o których sobie myślę, że zasłonięcie ich najbrzydszą nawet reklamą poprawiłoby urodę miasta w sposób radykalny. Przeróżne biurowce z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, bieda-plomby powtykane między cudem ocalałe przedwojenne kamienice, jakieś pawilony handlowe – to wszystko mogłoby spokojnie zniknąć pod reklamami. Są w Warszawie nawet całe przestrzenie, gdzie już nie poszczególne budynki, ale całość zabudowy jest tak brzydka, że w takiej okolicy miasto powinno zachęcać reklamodawców, oferując taryfę ulgową, a może nawet przyjąć zasadę, że im większa reklama, tym mniej się za nią płaci. Pamiętać też warto, że ekonomiczne myślenie ma swoje nieodparte racje i jeżeli coś chce się