Święte krowy na kółkach. Jacek Fedorowicz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jacek Fedorowicz
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Эссе
Год издания: 0
isbn: 978-83-8032-139-7
Скачать книгу
tego, czego za żadne skarby nie wymagaliby od siebie. Może to zresztą cecha nie tylko polska, ale ogólnokibicowska, nie wiem, z całą pewnością jednak w naszym niespecjalnie usportowionym kraju żaden sportowiec, który nie zdobył najwyższego lauru, który nagle z kimś przegrał, czegoś nie doskoczył, gdzieś w porę nie dobiegł, kopnął i nie trafił, nie może liczyć na pobłażanie kibiców i prasy. Zawsze ktoś powie lub napisze, że zawiódł, zlekceważył, nie dał z siebie wszystkiego. Szczególnie ta ostatnia fraza pojawia się regularnie przy prawie każdej okazji i zdumiewa tą pewnością siebie, nie do końca przecież uprawnioną, no bo niby skąd wygłaszający taką opinię wie, że sportowiec wszystkiego z siebie nie dał? Bo nie umarł na mecie? Na to – na szczęście – organizm sportowca jest za cwany i zanim umrze, to zasłabnie, zerwaniem ścięgna się obroni, czy po prostu zwiędnie ze zmęczenia. Sportowcy, szczególnie polscy, powinni chodzić na jakieś kursy aktorskie, żeby w razie zbliżającej się porażki umieli odegrać dawanie z siebie wszystkiego.

      Bezwzględność wobec przegrywającego idzie u nas oczywiście w parze z powszechną niechęcią do jakiegokolwiek wysiłku, w tym fizycznego, a także z niechęcią do systematycznej pracy, w tym nawet i cudzej. W Polsce nie lubi się kujonów, uwielbia się za to tych, co to nic nie ćwiczą, a umieją sami z siebie. Tylko talent z Bożej łaski godzien jest u nas uznania. A jak ktoś trenował, uczył się czegoś, ćwiczył, to Polakom nie zaimponuje, bo jak ćwiczył, to nic dziwnego, że wyćwiczył. Gdyby nie ćwiczył! Aaaaa… to co innego.

Refleksje ogólnosportowe

      Tak się składa, że dwójka czołowych polskich olimpijczyków, kilkakrotnych laureatów corocznego Plebiscytu na Najlepszego Sportowca Polski, Otylia Jędrzejczak i Robert Korzeniowski, zaczynała swoje sportowe kariery od żmudnych ćwiczeń korygujących niedomagające w dzieciństwie organizmy. Dobrze, że otoczenie nie zdołało im tego obrzydzić, a po latach – dobrze, że większość głosujących o tym nie wiedziała.

(2004)

      O problemach rowerowej koegzystencji

      Co jakiś czas wybuchają w mediach akcje prorowerowe. Że to zdrowo, że sposób na korki samochodowe i że ścieżek rowerowych jest za mało. Myślę, że urowerowienie ogólne zostanie w końcu wymuszone przez nieustanny wzrost liczby samochodów, które utkną w korkach już na amen, a gdy ich właściciele zaczną się przesiadać na rowery, znajdą się wśród nich także i przedstawiciele władz miejskich. I wtedy budowa ścieżek rowerowych ruszy z kopyta. Dopiero wtedy. Jak dotąd jedynym przedstawicielem naszej świeżo upieczonej klasy politycznej, który naprawdę, a nie dla fotoreporterów, używał roweru jako środka lokomocji, był Janusz Onyszkiewicz, ale on nie miał nic do powiedzenia w sprawie ścieżek w mieście; mógł je ewentualnie wytyczać na poligonach. Na razie jest więc tak, że ścieżek w miastach jest mało, a po tych, co są, chodzą masowo piesi, schodząc z nich tylko wtedy, gdy są one zajęte przez parkujące samochody. Rowerzyści z rzadka rewanżują się wjeżdżaniem na jezdnię, bo wjechanie tam równa się próbie samobójstwa. Szczególnie że co jakiś czas zdarza się kierowca, który respektuje przepisy ruchu drogowego i traktuje rower jak uczestnika tegoż, co usypia czujność rowerzysty i naraża go na śmierć pod kołami następnego samochodu, zachowującego się już „normalnie”. Rowerzyści jeżdżą więc chodnikami, wśród pieszych, którzy nie zmieścili się na ścieżce rowerowej lub akurat w tej okolicy nie mieli ścieżki do dyspozycji. I ja właśnie o tym chciałem.

      Owszem, jestem entuzjastą przesiadania się na rowery, pod warunkiem wszelako, że rowerzyści, dopóki nie mają jeszcze swoich ścieżek, będą jeździli po naszych wspólnych chodnikach z wyobraźnią. Na razie rowerzysta, mknąc chodnikiem i wyprzedzając pieszych zdążających w tym samym kierunku, absolutnie nie jest w stanie sobie wyobrazić, że pieszy nie musi trzymać się raz obranego kierunku przez cały czas. Nie ma ani takiego obowiązku, ani zwyczaju. Pieszy może, ma prawo – i często z niego korzysta – a to się zachybotać, a to skręcić do bramy, do sklepu, i – co rowerzystom się już zupełnie w głowach nie mieści – zrobić to bez żadnego uprzedzenia. Rowerzyści wyprzedzają pieszych, jadąc na ogół z prędkością kilkakrotnie większą od szybkości piechura, czasem się o nich nawet ocierając, i wystarczy, że pieszy zrobi leciuteńki krok w bok, a już mamy zagwarantowany poważny wypadek.

      Rowerzyści wciąż apelują o to i owo, pozwolę więc sobie skierować apel do rowerzystów, żeby na chodnikach zwalniali jednak trochę i brali pod uwagę możliwość, że pieszy nagle skręci. Przynajmniej na razie, dopóki nie będą mieli dostatecznej ilości pustych ścieżek, lub też dopóki – co nastąpić może wcześniej – władze miasta nie nałożą na wszystkich pieszych, korzystających z chodników, obowiązku zamontowania na plecach kierunkowskazów i sygnalizowania zamiaru zmiany kierunku marszu co najmniej na dziesięć kroków przed planowaną zmianą.

(2006)

      Uwięzieni biegiem

      W niedzielę odbył się Półmaraton Warszawski, a przedwczoraj w „GW” pojawiły się entuzjastyczne recenzje. Był to słuszny entuzjazm dydaktyczny, do którego się przyłączam. Sam wielokrotnie reklamowałem bieganie. Mimo to powybrzydzam nieco, aby na przykładzie biegu warszawskiego zwrócić uwagę organizatorów w innych miastach na pewne niebezpieczeństwa wynikające z braku właściwego rozeznania w kwestii, co działa zachęcająco na widzów i zawodników, a co wręcz przeciwnie.

      Sposób wytyczenia trasy wyprzedził swoją epokę. Warszawa nie jest jeszcze miastem tak rozkochanym w biegach ulicznych, żeby można je było paraliżować trasą, która zamyka dwa z pięciu działających mostów, a część mieszkańców więzi. Na przykład mój kawałek Powiśla został misternie opleciony pętlą i jeżeli ktoś w niedzielę planował podróż samochodem, nie miał żadnych szans, żeby się wydostać. Z racji wieku nie rozwijam w biegu zawrotnych szybkości, mogłem więc dłużej wsłuchiwać się w komentarze uwięzionych (mijałem ich w tempie o około dwadzieścia pięć procent wolniejszym od redaktora Staszewskiego, wysłuchałem więc o jedną czwartą więcej, ze szczególnym uwzględnieniem soczystych końcówek zdań) i w tych momentach wątpiłem w skuteczność takiej metody zachęcania warszawiaków, by pokochali biegi uliczne. Nawet było mi trochę głupio, że ja tu sobie tuptam środkiem jezdni, a ktoś z tego powodu cierpi.

      Zachęcanie zawodników – choć organizacja biegu była bardzo dobra – też nie obyło się bez kilku potknięć. Ostatecznie mogę złożyć na karb słabego wzroku i ogólnie gasnącego podczas biegu organizmu fakt, że nie dostrzegłem oznaczenia piątego i dziesiątego kilometra (ważne do kontrolowania tempa). Za to bez trudu dostrzegłem, że na starcie było za mało toalet, co zresztą jest żelazną zasadą wszystkich biegów w Polsce. Ewenementem był brak podium. Może chciano w ten sposób podkreślić ideę nadrzędną, że nie liczy się wynik, a sam udział. Ta ukuta w szlachetnych celach maksyma jest niestety bezsensowna, bo podstawą takich imprez jest właśnie walka o wynik. Liczy się osiągnięty w pocie czoła czas i miejsce w rankingu. Choćby to miało być miejsce trzecie od końca. A już perspektywa stanięcia na podium (fotka w albumie pamiątkowym!) mobilizuje maksymalnie i jest nagrodą za miesiące treningów. Nieustawienie na mecie tych trzech skrzynek z cyferkami 1, 2, 3 było błędem, który odczułem boleśnie.

      Tu dochodzę do sedna. Podobnie jak dla młodszych kolegów z „Gazety”, także i dla mnie pisanie o bieganiu jest świetnym pretekstem, żeby się pochwalić własnymi osiągnięciami, niniejszym donoszę więc – uzupełniając relacje „Gazety” – że dzięki chwilowej niedyspozycji Jankowskiego i Bucholca, normalnie lepszych ode mnie w kategorii M70 (siedemdziesięciolatków), wygrałem w niedzielę tę kategorię. Biegło nas, szacownych starców, dwunastu, plus osiemdziesięciolatek Niedźwiedzki; byłem pierwszy, z czasem netto 1:53:16 – do dziś nie mogę