Czyż nasi Umiłowani Przywódcy nie mają podobnych zmartwień? Uprawianie polityki mają już zakazane od starszych i mądrzejszych, którzy już to urządzają efektowne samobójstwa bez udziału osób trzecich, już to sztorcują kierownictwo szkoły w Tarnowie, żeby nie ważyło się zaprosić Palestyńczyka na spotkanie z uczniami, bo jeszcze by ich strefił, już to przygotowują zjednoczenie lewicy pod egidą posła Palikota i jego dziwnie osobliwej trzódki, słowem — rządzą naszym nieszczęśliwym krajem, jak tam potrafią, podczas gdy Umiłowani Przywódcy mają pełne ręce roboty wokół takich spraw, jakby tu wypić i zakąsić, czy z kim oglądać mecz na kijowskim stadionie. Bo na kijowskim stadionie pojawił się białoruski prezydent Łukaszenka Aleksander, który dręczy lud swój białoruski, nie dając mu posmakować demokracji, od której nasz mniej wartościowy naród tubylczy niemalże dostaje niestrawności. Ale bo też tylu Umiłowanych Przywódców na raz… Więc chętnie podzielilibyśmy się swoim szczęściem z udręczonym narodem białoruskim, gdyby nie okrutny Łukaszenka, który potrząsa strasznym knutem, wprawiając naszych Umiłowanych Przywódców w dysonans poznawczy. Tedy minister Sikorski apeluje, by nie mieszać polityki z bladźstwem, to znaczy, pardon, nie z żadnym „bladźstwem”, tylko ze sportem, bo wiadomo, że sport to szlachetna rywalizacja, niemająca nic, ale to nic, wspólnego z przemysłem rozrywkowym.
Takie głuche wieści z naszego nieszczęśliwego kraju docierają do Nowego Jorku, który omdlewa od gorąca, chowając się do klimatyzowanych pomieszczeń. W jednym z takich właśnie pomieszczeń, w siedzibie Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej na Manhattanie, mówiłem do licznie zgromadzonej publiczności o antypolonizmie, na który składają się dwie polityki historyczne: żydowska i niemiecka, oraz działalność w kraju piątej kolumny, w której można wyodrębnić nurt świadomy i nieświadomy, no i oczywiście polityczny cel, do którego ta operacja, jakiej poddawany jest nasz mniej wartościowy naród tubylczy, zmierza. Ten cel może być bardzo podobny do tego z wieku XVIII, bo wprawdzie historia nie powtarza się w sposób identyczny, ale z podobnych przesłanek muszą wynikać podobne skutki. A jeśli przypomnimy sobie historię naszego nieszczęśliwego kraju w wieku XVIII, to tych podobnych przesłanek możemy skompletować całe pęczki. Weźmy na przykład taki jurgielt, czyli agenturę obcych dworów. W wieku XVIII była to plaga życia publicznego. No a teraz? No a teraz jest podobnie; agentura stanowi sól ziemi czarnej, najważniejsze narzędzie w rękach naszych okupantów, za pomocą którego kontrolują oni kluczowe segmenty państwa i w ogóle — całego życia publicznego. Dlatego właśnie w 1992 roku nie można było ujawnić agentury w strukturach państwa, bo w przeciwnym razie cały model, ustanowiony przez generała Kiszczaka z „lewicą laicką” przy „okrągłym stole”, wziąłby w łeb. Nadzorujące agenturę Siły Wyższe wysługują się z kolei obcym dworom, które w ten sposób, podobnie jak w wieku XVIII, realizują swoje zamiary wobec naszego nieszczęśliwego kraju. Nie jest zatem wykluczone, że podobnie jak w wieku XVIII, również i teraz zostanie zrealizowana jakaś postać scenariusza rozbiorowego, z Judeopolonią, ustanowioną na „polskim terytorium etnograficznym” — jak niemiecka prasa określa niekiedy obszar leżący na wschód od dawnej granicy niemiecko–polskiej w roku 1937. Wprawdzie jedna jaskółka nie czyni wiosny, ale my mamy co najmniej cztery — w postaci Zakonu Synów Przymierza, który postawił sobie za cel realizację żydowskich roszczeń majątkowych oraz spacyfikowanie Radia Maryja — co właśnie w podskokach wykonuje Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, w postaci łzawej tęsknicy serca za „Żydem”, której oddają się najlepsi synowie naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, malując na murach napisy wyrażające tę nieutuloną tęsknotę. Na taki widok nawet kamień by się wzruszył, a cóż dopiero Żydzi? Na pewno odpowiedzą pozytywnie, oczywiście pod warunkiem zrealizowania wspomnianych roszczeń, bo nikt nie lubi poświęcać się bezinteresownie. Kolejną jaskółką jest honorowe obywatelstwo naszego nieszczęśliwego kraju dla szefa Mossadu. Skoro został on obywatelem honorowym, to tylko patrzeć, jak albo on, albo ktoś podobny, zostanie u nas Pierwszym Obywatelem — oczywiście po szczęśliwym zakończeniu kadencji prezydenta Komorowskiego Bronisława, który robi, co może, by wyjść naprzeciw skooordynowanym politykom historycznym: żydowskiej i niemieckiej, a także wysiłkom obydwu nurtów piątej kolumny. „Bo nie jest światło, by pod korcem stało” — więc na pewno nie zapomnimy, podobnie jak reszta świata, przesłania skierowanego przez pana prezydenta do uczestników ubiegłorocznej uroczystości w Jedwabnem, że mianowicie „naród polski” musi przyzwyczaić się do myśli, iż był również sprawcą — oczywiście sprawcą zbrodni II wojny światowej. Po takiej podgotowce trudno się dziwić, że jego ekscelencja ambasador Izraela sztorcuje dyrektorów szkół, dając w ten sposób świadectwo przechodzenia ambasady na ręczne sterowanie naszym nieszczęśliwym krajem.W takiej sytuacji cóż jeszcze mogą robić nasi Umiłowani Przywódcy? Już tylko troszczyć się o to, gdzie i w jakim towarzystwie zasiądą swoimi czcigodnymi zadami, unikając mieszania polityki z bladźstwem.
Kotylionowcy w ramach „koncepcji”
10.01.2014 r.
„On revient toujours à son premier amour” — powiadają wymowni Francuzi — co się wykłada, że zawsze wraca się do pierwszej miłości. Czyż możemy się tedy dziwić, że „w otoczeniu prezydenta Bronisława Komorowskiego”, tego samego, którego wybór dostarczył tyle radości i satysfakcji generałowi Markowi Dukaczewskiemu z Wojskowych Służb Informacyjnych, co to ich „nie ma”, że aż otworzył sobie butelkę szampana (jestem pewien, że marki Sowietskoje szampaskoje, pochodzące jeszcze z czasów słynnego „zastoju” za Leonida Breżniewa) — więc że w tym „otoczeniu” pojawiła się „koncepcja”, według której gwarantem niepodległości Polski ma być Rosja? Tego można się było spodziewać już choćby obserwując konferencję prasową niezależnej prokuratury wojskowej, zwołaną z okazji dostarczenia przez Rosję do naszego nieszczęśliwego kraju ponad 250 próbek pobranych z samolotu, co to uległ katastrofie 10 kwietnia 2010 roku. Jestem pewien, że dwa i pół roku to wystarczająco długi okres, by próbki te odpowiednio przygotować. Odpowiednio, to znaczy tak, by na ich podstawie można było udowodnić każdą hipotezę, z hipotezą zamachu włącznie. I co Państwo powiecie? Już na tej konferencji w łonie niezależnej prokuratury wojskowej ujawniły się dwie frakcje: trotylowa i antytrotylowa, czyli jonowo–wysokoenergetyczna. Frakcja trotylowa podała, że, owszem, na niektórych szczątkach znaleziono ślady trotylu, ale to nie oznacza, że „materiałów wybuchowych”. No naturalnie, jakżeby inaczej!? Wiadomo przecież, że ten cały trotyl, to nie żaden materiał wybuchowy, tylko taka przyprawa do wędlin, żeby się po nich dobrze pierdziało. Doskonale to wiedziano już w Hitlerjugend — o czym świadczy wierszyk na poczekaniu skomponowany przez junaków obrony przeciwlotniczej dla „pruskiego kaprala” Revetzky’ego: „Zapadł już wieczór, gwiazdy migocą, na niebie świeci łagodnie Luna, a tam w ojczyźnie, głęboką nocą, matka się modli o powrót syna: strzeż od zagłady go Panie Boże, nie dajcie Nieba mu w rowie zgnić! Niech go bezpieczny, mocny sen zmorze, by mógł śnić słodko i zdrowo bździć!” Oczywiście po trotylu, bo jakże inaczej? Któż może takie rzeczy wiedzieć lepiej od wojskowych, dla których jeszcze za komuny specjalnej przeróbce operetki nadano tytuł „Ptasznik z trotylu”? A znowu reprezentant frakcji antytrotylowej twierdził, że o żadnych śladach trotylu nie może być mowy, bo przecież wiadomo, że trotyl został zakazany; i odtąd każdy, kto chce dołączyć do ludzi przywoitych, będzie musiał złożyć wyznanie niewiary w zamach w Smoleńsku. Czym zatem tłumaczyć te rozbieżności? Ja na przykład tłumaczę je sobie tym, że frakcja trotylowa pracuje dla jednej razwiedki, podczas gdy frakcja antytrotylowa — dla drugiej — a skoro już „w otoczeniu”