Ponieważ nasz mniej wartościowy naród tubylczy, a przynajmniej niektórzy jego Umiłowani Przywódcy postawili sprawę na gruncie prestiżowym, domagając się od amerykańskiego prezydenta przeprosin na piśmie, to rozwój sytuacji może obfitować w zaskakujące momenty i zwroty. W oczekiwaniu na te niezapomniane przeżycia zwróćmy uwagę, że pan prezydent Obama swoje przemówienie odczytał. To znaczy, że zostało ono uprzednio przygotowane przez pracowników Białego Domu; ktoś je napisał, a potem — ktoś je zatwierdził do wygłoszenia przez prezydenta. Wynika z tego, że tak naprawdę nie mamy do czynienia z żadną gaffą prezydenta Baracka Obamy, który po prostu przeczytał to, co podsunęli mu starsi i mądrzejsi, którzy w takim razie albo myślą, że to Polacy zakładali podczas drugiej wojny światowej „polskie obozy śmierci”, w których oddawali się z upodobaniem swoim ulubionym rozrywkom, albo też wiedzą doskonale, że żadnych „polskich obozów śmierci” nie było, ale taki tekst podsunęli amerykańskiemu prezydentowi, realizując dwie skoordynowane polityki historyczne, które w największym skrócie można nazwać antypolonizmem. Warto pamiętać, że szefem administracji Białego Domu przy prezydencie Baracku Obamie został Emanuel Israel Rahm, którego „Gazeta Wyborcza” w swoim czasie szalenie nam stręczyła na „wielkiego przyjaciela Polaków”. Najwyraźniej doszło już do tego, że nawet przyjaciół nie możemy dobierać sobie na własną rękę, tylko musimy znosić tych nastręczonych lub inaczej nam przydzielonych. Rosyjski książę Gorczakow twierdził, że nie wierzy niezdementowanym informacjom prasowym, więc wypada odnotować, iż Emanuel Rahm zaprzeczał, jakoby miał obywatelstwo izraelskie i był współpracownikiem tamtejszej razwiedki.
Gdyby te informacje były prawdziwe, to by dobrze wyjaśniały przyczyny umieszczenia w przemówieniu amerykańskiego prezydenta zwrotu „polskie obozy śmierci”. Ponieważ jednak Emanuel Rahm zapewnia, że prawdziwe nie są, to oczywiście nie wypada nam zaprzeczać, ale możemy wyciągnąć wniosek, iż ani obywatelstwo, ani współpraca z izraelską razwiedką nie są konieczne dla aktywnej realizacji izraelskiej, a ściślej — żydowskiej polityki historycznej, która przynajmniej od roku 1998 sprawia wrażenie ściśle koordynowanej z polityką historyczną niemiecką. Rzecz cała rozpoczęła się w początkach lat 90., kiedy to pod adresem polskiego narodu — nie jakichś jego konkretnych przedstawicieli, tylko całego narodu — pojawił się wysunięty przez żydowskie organizacje wiadomego przemysłu zarzut „bierności” w obliczu holokaustu. Pomijając już zasadę odpowiedzialności zbiorowej, ci oskarżyciele nie precyzowali, co takiego naród polski powinien jeszcze zrobić ponadto, co zrobił — a zrobił wcale nie tak mało, by nie zasłużyć na taką recenzję. Jeszcze bardziej zagadkowe były przyczyny, dla których takie oskarżenie zostało wysunięte, ale to wyjaśniło się w roku 1994, kiedy to do prasy amerykańskiej przeciekła informacja, że według czołowych amerykańskich polityków, jeśli kraje Europy Środkowej nie zadośćuczynią żydowskim roszczeniom majątkowym, to stosunki USA z tymi krajami się pogorszą. Oznaczało to zablokowanie starań o przystąpienie do NATO, więc rząd premiera Cimoszewicza aluzję pojął i skierował do Sejmu projekt ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich. Ustawa ta przewidywała transfer mienia w nieruchomościach szacunkowej wartości około 10 mld dolarów na rzecz 9 istniejących gmin żydowskich w Polsce i nowojorskiej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego. Kiedy ustawa ta została uchwalona, natychmiast okazało się, że nieroztropnie jest ulegać szantażystom. W kwietniu 1996 roku ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów Izrael Singer powiedział, że jeśli Polska nie zadośćuczyni roszczeniom majątkowym osób prywatnych, to będzie „upokarzana na arenie międzynarodowej”. Cóż oznaczała ta pogróżka? Wypowiedzenie narodowi polskiemu wojny psychologicznej, w której stawką była reputacja: czy naród polski nadal będzie uważany za naród taki sam jak wszystkie, czy też zostanie mu przypisana reputacja narodu morderców.
Te pogróżki przedziwnie zbiegły się w czasie z pewnymi przewartościowaniami w Niemczech, których rezultat ujawnił się w przemówieniu kanclerza Gerarda Schrödera, iż „okres niemieckiej pokuty dobiegł końca”. Najwyraźniej w Niemczech pod koniec lat 90. doszli do wniosku, że 100 mld marek wypłaconych żydowskim organizacjom i Izraelowi tytułem odszkodowań najzupełniej wystarczy, zwłaszcza że dostawy okrętów podwodnych, zdolnych do przenoszenia broni jądrowej, której Izrael, jak wiadomo, „nie posiada”, też są trochę warte. Tak czy owak, deklaracja kanclerza Schrödera stwarzała i dla Izraela, i dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu kłopotliwą sytuację: jeśli Niemcy przestaną „pokutować”, to świat wkrótce może sobie pomyśleć, że wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, a to z kolei może pozbawić zarówno Izrael, jak i wspomniane organizacje, niezwykle lukratywnego statusu ofiary. Żeby temu zapobiec, należało żydowską politykę historyczną skoordynować z niemiecką w taki sposób, by w miarę zdejmowania odpowiedzialności z Niemiec, przerzucać ją na winowajcę zastępczego, na którego wyjątkowo dobrze nadawała się Polska, jako że znaczna część tych zbrodni dokonała się na terytorium podbitego państwa polskiego. Wyrazem tej koordynacji było rozdmuchanie incydentu w Jedwabnem za sprawą „światowej sławy historyka”, który napisał książkę Sąsiedzi o tym, jak to tubylcza dzicz wymordowała w tej miejscowości swoich sąsiadów. Jakąś niejasną rolę w tym wszystkim odegrali jeszcze Niemcy — to znaczy, pardon, żadni tam „Niemcy”, tylko „naziści”, których pierwszą ofiarą byli właśnie Niemcy — ale było oczywiste, że w roku 2001, kiedy to w Jedwabnem odbyły się z przytupem rocznicowe uroczystości, mamy do czynienia z wyraźną eskalacją oskarżeń wobec narodu polskiego. Już nie „bierność”, tylko aktywny współudział. Ale to był tylko etap przejściowy, bo kiedy się okazało, iż świat, a nawet i część mniej wartościowego narodu tubylczego, łyka opowieści „światowej sławy historyka” z otwartą gębą, to koordynujący obydwie polityki historyczne pierwszorzędni fachowcy doszli do wniosku, że nie ma co marudzić i trzeba przejść do następnego etapu eskalacji. Tedy w lipcu 2011 roku prezydent Komorowski wystosował do uczestników drugiej rocznicowej uroczystości w Jedwabnem list odczytany przez znanego z „postawy służebnej” Tadeusza Mazowieckiego, w którym znalazło się zdanie, iż naród polski musi przyzwyczaić się do myśli, że był również sprawcą. To znaczy sprawcą samodzielnym, niezależnym od żadnych mitycznych „nazistów”. List prezydenta Komorowskiego, poprzedzony oczywiście kolejną makabreską „światowej sławy historyka” pod tytułem Strach, zamyka proces przerzucania odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, na którego autorzy i koordynatorzy obydwu polityk historycznych wytypowali Polskę. Dlaczego zatem, w tej sytuacji, prezydent Obama nie może wygłosić przemówienia o „polskich obozach śmierci”? Nie tylko może, ale nawet powinien, bo jeśli nawet potem wyrazi się „ubolewanie”, to takie przemówienie usłyszy cały świat, któremu ten zwrot utrwali się w pamięci na dziesięciolecia, a może nawet stulecia. Jaki jest cel tej całej operacji, to osobna sprawa, więc tylko dodam, że naiwnością jest mniemanie, iż tak szeroko zakrojona operacja, do której w charakterze ślepego instrumentum wykorzystano nawet amerykańskiego prezydenta,