Felieton w służbie ciszy
10.01.2014 r.
Zapadła cisza wyborcza, to znaczy wszyscy udają, że żadnych wyborów nie ma i panuje upragniona jedność moralno–polityczna naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, który, jak wiadomo, nie ma ważniejszych problemów, jak rozważać otchłanne różnice między przodkiem a tyłkiem i podziwiać cudną budowę tronu monarszego; jego poręcze słodkie i nogi sprawiedliwe — ooo, zwłaszcza sprawiedliwe nogi, z których jedna, jak wiadomo, jest lewa, a druga znowu dla odmiany — prawa, toteż były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Lech Wałęsa, do którego jak najbardziej pasują słowa Maurycego Mochnackiego o wielkim księciu Konstantym, że „los swej ironii wobec nas dalej posunąć nie chciał — może też i nie śmiał” — na rozkaz Sił Wyższych raz wspierał lewą, a raz prawą nogę, na skutek czego znalazł się między nogami, co niektórzy złośliwcy, których w naszym nieszczęśliwym kraju przecież nie brakuje, uznali za najlepszą ilustrację powiedzenia: właściwy człowiek na właściwym miejscu. Inna rzecz, że Siły Wyższe, czyli bezpieczniackie watahy, którymi w owym czasie z sowieckiego nadania dowodził generał Czesław Kiszczak, nieźle sobie z naszego mniej wartościowego narodu zakpiły, najpierw wyznaczając nam na prezydenta generała Wojciecha Jaruzelskiego, a potem — Lecha Wałęsę. Wysunięcie generała Jaruzelskiego miało bowiem oznaczać, że komunizm został u nas obalony, a cóż mogło lepiej tego dowodzić niż wyznaczenie na prezydenta akurat przywódcy owych, rzekomo właśnie obalonych, komunistów? A potem Lech Wałęsa między nogami — widok, trzeba przyznać, niezapomniany, podobnie jak różne semantyczne wynalazki naszego Umiłowanego Przywódcy, jak na przykład: „jestem za, a nawet przeciw” czy też „plusy dodatnie i plusy ujemne”, które w wielu ludziach wzbudziły niezachwiane przekonanie, że kto słucha pana prezydenta, ten sam sobie szkodzi.
Podobnie zresztą i teraz, kiedy ze swoim orędziem do naszego mniej wartościowego narodu tubylczego wystąpił prezydent Bronisław Komorowski, też — niczym ewangeliczny setnik — mający wprawdzie pod sobą żołnierzy, ale jednocześnie pozostający pod władzą Sił Wyższych, a kto wie, może nawet starszych i mądrzejszych. Z orędzia pana prezydenta przebija świadomość sukcesu, czemu oczywiście trudno się dziwić, bo czyż jeszcze kilka lat temu można było się spodziewać, że w osobie Bronisława Komorowskiego obcujemy z przyszłym prezydentem naszego nieszczęśliwego kraju? Tego nikt spodziewać się nie mógł, bo wprawdzie wiadomo, że każdy nosi w plecaku buławę marszałkowską, ale przecież nie prezydencką, o ile w ogóle buława prezydencka istnieje. Zwróciła na to uwagę pewna ministrowa. W środku nocy obudziła małżonka pytając: „Czy ty, cymbale, kiedykolwiek myślałeś, że będziesz spał z ministrową?”. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że i pan prezydent Komorowski intensywnie przeżywa świadomość sukcesu i chciałby ją zaszczepić również i naszemu, mniej wartościowemu narodowi tubylczemu; chciałby nas „podnieść, uszczęśliwić, chciałby nim cały świat zadziwić” i tak dalej. Bardzo to ładnie z jego strony, zwłaszcza w momencie, gdy zapada cisza wyborcza i można publicznie mówić tylko same dyrdymały bez narażania się na cios surowej ręki sprawiedliwości ludowej za pośrednictwem niezawisłych sądów.
A skoro już o niezawisłych sądach mowa, to warto zauważyć, że świetnie pasuje do nich spostrzeżenie pozbawionego złudzeń księdza biskupa Ignacego Krasickiego, który w bajce o zajączku jednym młodym zauważył, że „wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”. Podobnie i w naszym demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Jak tylko Siły Wyższe rozkazały, że z ugrupowań twierdzących, iż są antysystemowe, wolno będzie dopuścić do pełnego udziału w wyborach tylko Ruch Palikota, a wszystkim innym — wara, to żaden z jakże licznych niezawisłych sądów nie odważył się tego rozkazu zakwestionować, i albo uznał skargę Janusza Korwin–Mikkego na PKW za „protest wyborczy” i pod tym pretekstem pozostawił ją bez rozpoznania, albo też uznał się w ogóle za niewłaściwy (ciekawe, że dotychczas żaden sąd nie uznał się za niewłaściwy przy inkasowaniu forsy od Rzeczpospolitej; każdy jest właściwy — zgodnie ze spostrzeżeniem Franciszka Villona: „Nie są podobni do mularzy, którzy mur wznoszą w wielkim trudzie. Tu się pomocnik nie nadarzy; sami se zżują, dobrzy ludzie”) — i w ten sposób spełniło się nie tylko spiżowe spostrzeżenie Ojca Narodów, że ważniejsze od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy, ale i uwaga przezeń nigdy niewypowiedziana w żadnych spiżowych słowach, że jeszcze ważniejsze jest takie skonstruowanie wyborczej alternatywy, by zawsze wygrała demokracja, co w moich czasach w kołach wojskowych określało się porzekadłem: „tak czy owak — sierżant Nowak”. Nic zatem dziwnego, że i pan prezydent Bronisław Komorowski w swoim orędziu zaklina nas, byśmy statystowali przy zwycięstwie demokracji, cokolwiek by to dla nas oznaczało. Ciekawe, dlaczego mu tak na tym zależy? Dopuszczam nawet taką myśl, że ci wszyscy prezydenci w sekrecie się między sobą zakładają, który sposród nich najlepiej potrafi swoim obywatelom zrobić wodę z mózgu, żeby myśleli, że z tą całą demokracją i jej zwycięstwami, to wszystko naprawdę, i żeby zwycięstwu demokracji statystowali w podskokach. A potem, kiedy już jest, jak to mówią, „po harapie”, porównują frekwencję w poszczególnych krajach i największy przegrany stawia wszystkim szampana, zaś największy filut wznosi toast przechodnim pucharem „Króla Frajerów”. Bo przecież ci wszyscy prezydenci też muszą od czasu do czasu się zrelaksować, a gdzież lepiej to zrobić niż we własnym gronie? Dlatego też tak się odwiedzają, tak się goszczą, tak sobie świadczą — chociaż oczywiście, kiedy już naprawdę przychodzi co do czego, to „brat brata w d… harata” bez żadnej staroświeckiej rewerencji.
Ponieważ w tej idiotycznej „ciszy wyborczej” wszelka agitacja została surowo zabroniona i w razie jej naruszenia niezawisłe sądy jeden przez drugiego uznawałyby się za „właściwe” i soliły surowe kary, to ja żadnego losu też kusić nie zamierzam — jednak nie mogę oprzeć się potrzebie wygłoszenia uwagi na temat gazu łupkowego, który przecież do żadnych organów konstytucyjnych nie kandyduje, chociaż oczywiście wszyscy kandydaci na naszych Umiłowanych Przywódców się nim nasładzają. Z przekomarzań, jakie odbywały się przed zarządzeniem idiotycznej „ciszy wyborczej”, wynikało, że nasi Umiłowani przywiązują ogromną wagę do koncesji: kto dostanie, ile za to weźmie i gdzie schowa szmal? Przyznam się, że byłbym zdumiony, gdyby okazalo się, iż w sprawie koncesji nikt jeszcze nie został skorumpowany, to znaczy mówiąc wprost — przekupiony przez tych, którzy te koncesje zamierzają dostać. Już my z tego gazu powąchamy tylko spaliny, za które w dodatku będziemy musieli starszym i mądrzejszym zapłacić za naruszenie norm ochrony naturalnego środowiska i globalne ocieplenie. Zanim jednak to nastąpi, demokracja zwycięży również w naszym nieszczęśliwym kraju, a już następnego dnia rozpocznie się dla nas wszystkich bolesny, a dla pewnej niewielkiej grupy — radosny powrót do rzeczywistości. Zaczną przyjmować telefony z gratulacjami i propozycjami korupcyjnymi, ich przyjaciele bedą się przymierzać do koncesji na hurtownie spirytusu, przyjaciółki zaprenumerują „Twój Styl” i obstalują sobie lekcje jedzenia bezy — i tak dalej, i tak dalej — a tymczasem słońce będzie wschodziło coraz później, a zachodziło coraz wcześniej, z dnia na dzień w naszym nieszczęśliwym kraju będzie robiło się coraz zimniej i brzydziej, aż wreszcie wszystko ściśnie mróz — aż do następnej odwilży — może za sto lat?
Bilans zwycięstwa demokracji