Ostatni Krzyżowiec. Louis de Wohl. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Louis de Wohl
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-257-0651-7
Скачать книгу
szybko się wygramolił i pomógł wysiąść doñi Magdalenie. Dopiero wtedy spostrzegł, że stoją przed kościołem klasztornym.

      Popatrzył pytająco na doñę Magdalenę, ale ona spokojnie odwinęła małe zawiniątko, wyjęła chusteczki, istne cuda z cienkiej koronki, i położyła je na poduszkę.

      – Masz – rzekła. – Weź to i chodź za mną.

      Szedł za nią mechanicznie do góry po schodach prowadzących do kościoła. Musiał przełożyć poduszkę do lewej ręki, żeby przyjąć wodę święconą, którą podały mu jej smukłe palce. Szła dalej do głównego ołtarza. Przyklęknęła przy balaskach, on również – ostrożnie żeby nie upuścić poduszki. Nagle przypomniał sobie słowa don Luiza i zaczął się modlić o to, żeby chusteczki były miłe cesarzowi, który nie mógł już nieść ciężaru tego świata.

      Potem widział, jak doña Magdalena kroczy dalej ku głównemu ołtarzowi, i oczy mu się rozszerzyły. Lecz oto skręciła w prawo, a on idąc za nią, zauważył szklane drzwi i stojącego przy nich innego służącego. Ten skłonił się nisko i otworzył drzwi.

      Hieronim – jakby we śnie – wszedł do pokoju. To była sypialnia, prosta i surowa, z łóżkiem tak usytuowanym, że można było stamtąd obserwować, co się dzieje na zewnątrz przy głównym ołtarzu.

      Doña Magdalena obróciła się w jego stronę.

      – Zobacz – szepnęła – Jego Wysokość może uczestniczyć w Mszy, nawet gdy nie wolno mu opuszczać łóżka. I celebrans przychodzi tutaj podać mu Komunię Świętą.

      Hieronim skinął. Gardło miał tak ściśnięte, że nie mógł nawet szeptać. Wskazała na niewymownie piękny obraz Madonny.

      – Wykonał to jego ulubiony malarz. Ma na imię Tycjan.

      Hieronim ukłonił się instynktownie – nie wiedział, czy Madonnie, czy z powodu geniuszu artysty. Dwóch kolejnych służących strzegło następnych drzwi, a trzeci, zdecydowanie bardziej bogato ubrany, uprzejmym gestem odsunął aksamitną zasłonę.

      Weszli w ciemność. Pokój był ciemny, tak ciemny jak liberia służby. Czarne gobeliny, czarna zasłona, czarny baldachim, czarne narzuty na sześciu ciężkich skrzyniach, sześć pięknie rzeźbionych krzeseł z drewna orzechowego, pokrytych czarną skórą. Wreszcie duży stół przykryty czarnym aksamitem i obok niego...

      „Biedny człowiek”, pomyślała doña Magdalena, dygając głęboko. Biedny, biedny człowiek. Wiedziała, że cesarz zamówił całą tę czerń, ponieważ jego matka umarła akurat przed jego osiedleniem się w Yuste. Juana La Loca – Szalona. Jej śmierć, wreszcie po tylu latach okrutnych mąk ducha, musiała przynieść ulgę, i to nie tylko jej. Oczywiście cesarz przeżywał żałobę, lecz jej okres już dawno minął. A jednak utrzymywał to pomieszczenie w takiej postaci. Czy chciał mieć udział w jej minionych cierpieniach przez otoczenie się nocą tak ciemną, jak mrok jej umysłu?

      Wychodząc z głębokiego zanurzenia się w nicości, Hieronim dostrzegł w całym tym świecie czerni jeden biały, nieregularny kontur: twarz starego, starego człowieka, o pierzastej białej brodzie. Siedział na krześle z kółkami, podparty poduszkami, z nogami przykrytymi cienkim jedwabnym pledem. Obok niego, na stole, stała klatka z dziwnym ptakiem w środku – bardzo dużym, z rodzaju tych, których jeszcze nigdy nie widział. Miał najcudowniejsze niebieskie pióra na głowie, ogonie i skrzydłach, ale pierś miał żółtą, a dokoła oczu – wielkie białe koła.

      Dwa małe koty bawiły się u stóp cesarza; i one też były całkiem niepodobne do innych kotów. Ich futro przypominało soczystą kość słoniową, z wyjątkiem pyszczków, które były czarne jak smoła, tak jakby dotknął je diabeł, żeby popsuć ich urodę.

      Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, Hieronim zauważył pod ścianą cienistą sylwetkę don Luiza, mocną i wyprostowaną, lecz mimo iż chciał, nie był w stanie uśmiechnąć się do niego.

      Jedynym słyszanym dźwiękiem był świszczący astmatyczny oddech cesarza. Uniósł ciężkie powieki i wzrok jego padł prosto na chłopca.

      Hieronim zaczął drżeć. Oczy cesarza były lodowato stanowcze, przenikliwe i przytłaczające. Wydawało się, że w nich koncentrowało się wszystko, co jeszcze w nim żyło. Był w nich jednak wyraz wielkiego smutku, dziwna bolesna zagadka, nie do odgadnienia.

      „Barbara – pomyślał Karol V – Basieńka”. Ów dzień w Ratyzbonie – był tam Pietro Columna i landgraf Leuchtenberg. Nie pamiętał już, czego od niego chcieli. Boże, było przecież tyle problemów z Contarinim ciągnącym na Rzym, Granvellą go popierającym, i pojęcia nie było, co zrobiliby Sasi, gdyby wybuchła wojna. Był wtedy koniec kwietnia lub początek maja, ale było zimno, cały czas zimno, musieli w owej gospodzie codziennie trzy-cztery razy palić w kominku – jak ona się nazywała? Zum Goldenen Kreuz, tak. Złoty Krzyż. A na zewnątrz poczciwi mieszkańcy Ratyzbony gapiący się w okna, by choć przez moment widzieć cesarza. Złoty Krzyż – nazwa pasująca do czasów, kiedy wszyscy gonią za złotem, a zapominają o krzyżu, nie licząc tego złotego noszonego na piersi lub powieszonego na szyi. Co za głupota, skoro krzyż, ten liczący się zawsze, trzeba dźwigać na plecach. Ale chłopiec był wiernym odbiciem Barbary. I miał niebieskie oczy. Jakim cudem Boskim dzieci dziedziczą cechy rodziców? Nie wiedzą tego najmądrzejsi i najbardziej uczeni lekarze, a gdyby wiedzieli, i tak cud nie byłby mniejszy. Tycjan mógłby stworzyć znaczne podobieństwo do mnie, ale tylko Bóg mógł stworzyć Tycjana – i mnie. Tak, mnie i tego chłopca. Wyjąwszy powyższe, w przypadku chłopca nie działa się wola Boga. Kto to był lub co to było, co przywiodło Barbarę do Złotego Krzyża? Śpiewała tam dla niego – jeśli się nie myli, jeden z chórzystów się wtedy rozchorował. To był pomysł jego siostry, żeby ten chór go rozweselił – niech ją Bóg błogosławi, Joannę Węgierską, jedyną jego wesołą krewną, a przynajmniej była taką w młodości. I wiedziała, jak bardzo kochał muzykę. Muzyka była taką skoncentrowaną formą życia – mogła zaprowadzić do nieba lub piekła, do ekstazy lub rozpaczy; trzeba wiedzieć, ile można znieść, bo można dać się ponieść i wówczas... wówczas chce się wiedzieć, kim jest śpiewaczka, i Quixada musiał ją przyprowadzić. A ona była młodością, czystą młodością, wiosną młodości, prostą i radosną, i wcale nie nadmiernie strwożoną, choć nie bez respektu... Szkoda, że później tak nieładnie się zachowała – był wtedy wściekły... Również ograniczył jej dostęp do pieniędzy – Bóg jeden wie, co by zrobiła, gdyby dał jej tyle, ile chciała... „Nie możesz odrywać chłopca od matki, to okrutne, to nieludzkie” – no tak, oni wszyscy pewnie tak myśleli, lecz chłopiec po paru latach sam by się oderwał, jeżeli byłby coś wart. Kilka ciemnych dni w Ratyzbonie, już dawno wyznanych na spowiedzi – i koniec Karola mężczyzny, koniec Karola osoby prywatnej, chociaż ona nie mogła tego wiedzieć, myśląc tylko o sobie czy nawet o dziecku jedynie jako swojej własności. Tak dawno wyznany, a oto tutaj przed nim stoi ten grzech – żywy i wierne odbicie matki. Nie trzeba dawać Quixadzie żadnych znaków, nie ma żadnej wątpliwości, oczy go jeszcze na tyle nie zawodzą. Musi o tym porozmawiać z Filipem. W międzyczasie Quixada zrobił dobrą robotę, a przynamniej tak się wydaje. Adios, Basiu...

      Doña Magdalena czekała: cesarz mógł chcieć coś powiedzieć. Skoro milczał, popchnęła lekko Hieronima, a ten zacisnął zęby i pomaszerował w kierunku ziejącego grozą starego mężczyzny i ukląkł przed nim, podając prezent swojej pani. Niesprawna ręka, koloru starej kości słoniowej, wysunęła się, schwyciła chusteczki i opuściła je na stole. Później dotknęła głowy chłopca. Czy było to błogosławieństwo?

      Hieronim zobaczył, jak stary mężczyzna zamyka oczy; jednocześnie odezwał się łagodnie głos, ledwo rozpoznawalny jako należący do don Luiza:

      – Możecie odejść.

      Powstał i wrócił do doñi Magdaleny. Oddalili się razem