– Pora wracać do dworu i pomyśleć o weselu – powiedział Bjarni, ale choć wspomniał czas radości, zdawało się, jakby przywoływał swoimi słowami czas żałoby. – Za dużo dzisiaj mówiliśmy o cieniach przeszłości. Masz rację, słowa oblekają się czasem w ciało.
Grjota już wiedziała, że martwy wyraz twarzy i błądzący gdzieś wzrok oznacza u jej wybranka, że o to stanął w obliczu jakiegoś kłopotu. Nie pytała jednak o nic. Chyba wolałaby nie wiedzieć, co tak strwożyło Bjarniego. Przecież tacy jak on nie boją się byle czego.
Wierzchowce drżały niespokojnie i uderzały kopytami o oblodzoną ziemię. Grjota spojrzała na chmurne niebo.
– Bjarni, zobacz! Czy to sokół? – zapytała, gdy usłyszała przeciągły gwizd, który dobiegł z wysokości, a potem przybliżał się, bo drapieżnik zaczął opadać w dół.
– Czarny sokół… – mruknął Bjarni.
– Nigdy jeszcze nie widziałam podobnego.
– Bo takie nie istnieją. Chyba, że w dawnych opowieściach…
Powrócił nad wąwóz następnego dnia, samotnie objeżdżając leśne ostępy, odwiedzając wieśniaków, którzy skryci w ziemnych jamach prowadzili swoje nędzne, pełne tajemnic, na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce życie. Tego dnia usłyszał wiele słów przestrogi. Siarczysty mróz sprawił, że złowróżbne opowieści jakby ponownie przyszły na świat, krążąc po okolicy i ożywiając koszmary. Ludzie znowu zaczęli gadać o cieniach przeszłości.
Gdy był już blisko oblodzonego urwiska, po czym zeskoczył z rumaka i przybliżył się do przepaści. W dole strumień schował się już całkowicie pod lodem, przysypanym cienką warstwą śniegu. Na jego brzegu, w cieniu martwych ruin, stało kilkanaście czarnych postaci. Czy byli to ludzie? Jeśli tak, to nie dało się dojrzeć ich oblicza, zakrytego przez kaptury. Postaci poruszały się miarowo, jakby w dziwnym, niezsynchronizowanym tańcu. Ale o ile ich sylwetki wydawały się ludzkie, to dobiegające z wnętrza wąwozu pojękiwania i zawodzenia nie mogłyby wydobyć się z gardła żadnego człowieka.
W pewnym momencie Bjarni znieruchomiał. Na pobliskim, pokrytym zlodowaciałym śniegiem głazie, wylądował czarny sokół. Ptak zdawał się przyglądać przybyszowi. Czarnobrody podszedł bliżej, a wtedy sylwetka sokoła zaczęła nagle zmieniać swój kształt, pęcznieć i wydłużać się, jakby ze znanej powłoki miała się wykluć całkiem inna postać. Nie minęła chwila, a naprzeciwko wojownika – na skale, niczym na tronie – zasiadał człowiek. Nieznajomy mężczyzna odziany był w czerń. Spod jego kaptura wystawała długa siwa broda. Czarnoksiężnik, bo nie mógł być to nikt inny, splótł ze sobą zdobne w sygnety palce i trzymał je tuż poniżej piersi.
– Jak ci na imię? – odezwał się Kruk, a jego słowa częściowo zagłuszył wicher.
– Moje imię niewiele ci powie, Bjarni.
– Ty jednak znasz moje.
– Echo z dalekich gór przyniosło i tutaj przekleństwa wykrzyczane przez Glamrunga – odparł czarnoksiężnik, uśmiechając się. – Stałeś się bohaterem często powtarzanej opowieści. A że Glamrung był ważną osobistością, sława twa zatacza coraz szersze kręgi.
– Czy mam się czuć zaszczycony? – burknął Bjarni, kładąc dłoń na rękojeści miecza.
Czarnoksiężnik tylko się uśmiechnął.
– Już wkrótce się rozmówimy. Wiele jest kwestii wartych poruszenia… Ale taki rumor na ziemi i w niebiosach, światach podziemnych i zrodzonych ze snów, że musisz mi wybaczyć – dzisiaj zajęty jestem pilniejszymi sprawami. Minęło trzysta lat, odkąd opuściłem ten świat i wiele się zdarzyło od tamtej chwili. Muszę poprzypominać sobie to i owo, dowiedzieć się, ile wód przelało się w strumieniach, czy morza nie zmieniły swych brzegów, wzgórza nie stały się niższe, gwiazdy nie pospadały z niebios oraz czy stworzenia, które znałem, wciąż gnieżdżą się w lasach i w przestworzach… Bywaj!
– Poczekaj! – zawołał Bjarni, widząc, że przybysz ponownie zmienia swą postać.
Nim jednak Czarnobrody zdążył doskoczyć do skały, sokół odleciał. Czarny punkt poszybował w kierunku wieży, która ponownie, jak setki lat wcześniej, wznosiła ponurą sylwetkę ku chmurom.
Bjarni przetarł oczy. Potężna forteca widniała teraz pośrodku wyspy w całej swej okazałości. Na jej czarnych blankach bielał śnieg, a wieżyca zdawała się dotykać połaci nisko zawieszonych obłoków.
– Omamy… – rzekł Bjarni sam do siebie. – Nieznajomy musiał rzucić na mnie czar, nim zdążyłem się spostrzec.
Spoglądając w dół wąwozu, zdał sobie sprawę, że pokraczne, obleczone w czerń istoty, badają lód. Wciąż jeszcze wydawał im się nie dość mocny, bo poczwary nadal nie zdecydowały się przejść na drugą stronę strumienia.
Mężczyźni uwijali się jak w ukropie. Opuszczano żagle i zwijano liny. Wiosła miarowo uderzały o płytką wodę, pchając łodzie ku piaszczystym brzegom. Mgła otulała ląd. Choć żeglarze wracali z wyprawy z licznymi i bogatymi łupami, to nie witały ich radosne okrzyki.
Siedząc na rufie, Bjarni Kruk ścierał ze swego miecza krew wrogów. Ale było to zajęcia beznadziejne, bo wciąż pojawiała się na czystej z pozoru klindze. Ostrze po wieki miało okrywać się posoką.
– Coś cię niepokoi, jarlu? – Jeden z wojowników podszedł do Bjarniego. – Zaraz znajdziemy się w przyjaznym porcie.
– Z brzegu nie odpowiedziały nam żadne nawoływania.
– To prawda – powiedział inny mężczyzna z wyraźną troską. – Widać już nabrzeża… Wkrótce dowiemy się, dlaczego port spowija cisza.
– To nie port – rzekł Bjarni, wpatrując się w ciemny, podłużny kształt wyłaniający się z mgieł. – I nie wybrzeża, do których chcieliśmy przybić.
– Co to za czary? – zapytał ktoś z lękiem, a pozostali żeglarze zaczęli przeklinać, bo jakaś siła zmyliła ich kurs. – Słoneczny kamień niezawodnie dotąd kierował nas przez morze!
– Czyżby fale wyrzuciły na ten ląd jakąś morską bestię? – zawołał ktoś z załogi.
– Możliwe – odparł Bjarni. – Bądźmy ostrożni… – rzekł do swoich towarzyszy. – Gotujcie włócznie i miecze! Jeszcze nie czas, by cieszyć się spokojem znajomej przystani.
– To przecież… – Ktoś wskazał na wyłaniający się z mgieł kształt.
– Ogromne ciało – dokończył Bjarni.
– Cielsko giganta.
Wojownicy aż znieruchomieli widząc na wybrzeżu obmywane przez morskie fale zwłoki. Trudno było w to uwierzyć, ale należały do olbrzyma. Wokół było widać tylko zgliszcza jakiejś nieznanej osady. Nim syn Jotunheimu padł raniony dziesiątkami włóczni, zdążył dokonać rzezi.
– Glamrung! – zawołał Bjarni ze złością. Zaraz potem struchlał, dostrzegając olbrzymi palec prawej dłoni, który się poruszył. Wkrótce ogromna pierś zaczęła unosić się w takt miarowego, głębokiego oddechu.
Powieka nieznacznie odsłoniła zdrowe oko giganta.
– Znowu ty… – odezwał się Glamrung, podnosząc się i wzniecając potężne fale. – Czy kiedykolwiek dasz mi spokój, Bjarni? Cieszyłem się ustatkowanym, wiecznym życiem. Spoglądałem w gwiazdy przez tysiąclecia, nie nękany przez żadną podłą