– Musisz jeszcze wdrapać się na sam wierzchołek. Jeśli spojrzysz w górę, dostrzeżesz skalną półkę. Tam znajduje się wejście do pieczary – wyjaśnił Ingolf, gdy znaleźli się w cieniu wysokiej skały.
– Jeśli mnie oszukałeś, albo zadrwiłeś ze mnie, twoja śmierć będzie bardzo bolesna.
– Nie masz wyboru, olbrzymie. Musisz mi zaufać.
Glamrung ponownie przeklął i z trudem zaczął się wdrapywać na skałę. Jeśli coś trzymało go przy życiu, to jedynie myśl o górze złota, błyszczącego w słońcu, mieniącego się wszystkimi jego promieniami. A nawet jeśli Ingolf próbował oszustwa, to przecież nie mógł uciec. „Przynajmniej najem się do syta”, pomyślał Glamrung.
Nie było mu łatwo, ale olbrzym jakoś się wdrapał i zdyszany przysiadł na skalnej półce, zwieszając nogi w przepaść.
– Postaw mnie na ziemi – odezwał się Ingolf. – Czuję chłód bijący z wnętrza pieczary. Jesteśmy na miejscu.
– Chcesz wejść do środka? – zapytał Glamrung z chytrą miną. – A potem znikniesz mi gdzieś w skalnym labiryncie i tyle cię widziałem! Sprytnie to sobie wymyśliłeś, nie powiem.
– Nie bój się, nie zniknę. Jeśli chcesz, to mam w swym tobołku linę. Przewiążesz mnie w pasie i wpuścisz do środka. Będziesz miał pewność, że nie ucieknę.
– Rozsądna propozycja – stwierdził Glamrung, nie mogąc się już doczekać widoku złotych monet.
Olbrzym obwiązał Ingolfa sznurem ciasno i zapieczętował więzy jakąś nieznaną śmiertelnym mocą. Potem pozwolił ślepcowi zagłębić się w ciemnościach pieczary. Spoglądał uważnie jak Ingolf znika w czeluściach skalnego labiryntu, widząc tylko kolejne łokcie ginącej w mroku liny.
– Czy już je widzisz? Czy widzisz worki z kosztownościami? – pytał Glamrung z niecierpliwością.
– Zapomniałeś, że jestem ślepcem? – Głos Ingolfa dobiegł z dali, zdwojony przez odległe ściany pieczary. – Muszę iść ostrożnie, by się nie zgubić. Jeden nieuważny krok i wpadnę do jakiejś skalnej studni, z której już nie będzie powrotu. Wyciągniesz co najwyżej moje potrzaskane ciało, gdy w porę nie przytrzymasz liny.
– Zawsze to jakaś pociecha.
– Ale bardziej powinien ucieszyć cię skarb Sigurda!
Lina znikała dalej w mrokach tajemnego przejścia. Niewiele jej już zostało. Glamrungowi z głodu i zmęczenia dwoiło się już w oczach. Ile jeszcze musiał czekać?
– Ingolfie, Ingolfie! – zawołał żałośnie. – Czy jest tam skarb? Czy znalazłeś złoto Sigurda?
Odpowiedziała mu tylko cisza. Błysk niepokoju przebiegł przez głowę olbrzyma. Czoło zmarszczyło się. W oczach zamigotała czerwień, tym razem nienawiści.
Glamrung pociągnął delikatnie za linę, a dla niego właściwie nić. Nie napotkał żadnego oporu. Zaczął zwijać linę coraz szybciej i szybciej. Wiedział już, że na jej końcu nie ma przywiązanego Ingolfa.
– Oszukałeś mnie! – zawołał i rzucił się w kierunku szczeliny.
– Nie oszukałem! – Z wnętrza jaskini dało się słyszeć znajomy głos. – Zmierzam ku tobie, ciągnąc pierwszy z worków wypełnionych kosztownościami. Lina się przetarła na ostrym kamieniu. Zajrzyj tylko do jaskini, jak mi nie wierzysz! Czy widzisz już blask złota, które niosę ze sobą?
Glamrung przybliżył się do skalnej szczeliny. Nie mógł nawet zmieścić do niej swej ręki, tak była wąska. Przyłożył tylko oko, by zobaczyć cokolwiek.
Jakiś błysk, przemykający cień, tyle zdążył ujrzeć. A potem poczuł ból, piorunujący głowę i rozrywający oczodół.
Wrzask Glamrunga zadudnił głucho wśród gór. Olbrzym złapał się za twarz. Krew spływała obficie spomiędzy palców. Ból pulsował. Glamrung opadł na kolana. Uchylając dłoń dojrzał swym prawym, jedynym teraz okiem, jak z pieczary wyłania się postać, podobna do Ingolfa, ale jednak inna. Mężczyzna, który mu się ukazał, szedł pewnym krokiem, w ręku trzymając zakrwawiony miecz. Czy wcześniej skrył ostrze w grocie, planując podstęp? A może schował je pod żebraczym płaszczem? Nie przypominał już biedaka, ale wojownika.
Olbrzym ryknął, a potem rzucił się z wściekłością, by rozszarpać napastnika. Nogi zachwiały się pod nim. Krew buchająca z pustego oczodołu zalewała i drugie. Ciało odmawiało posłuszeństwa. Glamrung z trudem zrobił krok, tylko po to, by upaść.
– Jesteś żałosny i głupi – zawołał Bjarni Kruk, który nareszcie zrzucił z siebie żebraczy strój i przepaskę ślepca. – Słusznie mówił wieszcz, że trzeba cię podejść i dobre dał mi rady. Połakomiłeś się na złoto Sigurda. Uwierzyłeś, że jestem ślepy i bezbronny, co stępiło twoją czujność. Potem dałeś się osłabić wędrówką przez góry. I jak myślisz? Czy sagi będą sławić wielkiego Glamrunga, czy tego, który oszukał go jak dziecko i pozbawił życia?
– Dałeś mi słowo!
– Tak, masz rację – powiedział Bjarni. – Czy jednak ty chciałeś dotrzymać swojego? To nie oszustwo, gdy kłamstwem sprzeciwiamy się innemu występkowi. Zresztą ważne co, będą mówić o tym zdarzeniu skaldowie. Może nie dowiedzą się, Glamrungu, o moim wiarołomstwie? W końcu to nie ty opowiesz pieśniarzom o naszej potyczce.
Słysząc te słowa, olbrzym zebrał w sobie jeszcze ostatek sił i z pianą na ustach rzucił się na Bjarniego. Ten uskoczył zręcznie i ciął giganta w goleń. Glamrung uklęknął, chwytając wielką dłonią okaleczoną nogę.
– Przeklinam cię! – zawołał olbrzym. – Przeklinam, Ingolfie! Niechaj pomyślność odwróci się od ciebie. Znaj siłę zaklęć!
– Nie sądzisz chyba, że wyjawiłem ci prawdziwe imię? – Bjarni uśmiechnął się chytrze. – Możesz rzucać przekleństwami, ale nic ci to nie pomoże.
Wygłodzony, osłabiony długą wędrówką i okaleczony Glamrung poruszał się coraz wolniej. Na wąskiej, oblodzonej skalnej półce, jakikolwiek ruch przychodził mu z trudem. Bjarni ciął za to mieczem zaciekle i chociaż sam czuł, że opada powoli z sił, jego przewaga stawała się wyraźna. Glamrung znalazł się w końcu na skraju przepaści. Wicher uderzył z wielką siłą, a Bjarni natarł z impetem. Trwało to chwilę, ale wydawało się, że czas zwolnił.
Olbrzym z krzykiem runął w mrok.
Łapiąc z trudem oddech, Bjarni podniósł do góry zakrwawiony miecz. Obłoczki pary ulatywały z jego ust, słychać było świst powietrza dochodzący z szerokiej piersi.
– Jestem Bjarni Kruk, syn Svena! – zawołał w kierunku pochmurnych niebios. – Upokorzyłem i zabiłem olbrzyma Glamrunga, pana tej krainy!
Na ustach Bjarniego pojawił się uśmiech. Dokonał tego. Pokonał jednego z synów Jotunheimu.
Ale uśmiech triumfu szybko zszedł z jego twarzy. Bjarni posłyszał jakieś chrobotanie i czyjś urywany oddech. Skoczył niezwłocznie w kierunku skalnej przepaści i spojrzał w dół.
Wśród kłębiących się mgieł dostrzegł ogromną dłoń, która trzymała się skalnego wyłomu. W półmroku ginącego dnia, ujrzał też blask łypiącego z wściekłością oka oraz zarys obolałej, zakrwawionej twarzy, na której widać było przebiegły uśmiech.
– A zatem przeklinam cię, Bjarni Kruku, synu Svena, skoro wyjawiłeś swoje prawdziwe imię – wykrztusił Glamrung. – Twoja pycha cię zgubiła. Nigdy… nigdy nie zaznasz