Może i zmieniłbym zdanie pod naporem Sargonowego spojrzenia, ale nie było już na to czasu. Zdecydowany oparłem broń na barku w chwili, gdy właz rozsunął się przed nami niczym gigantyczne powieki.
To, co nastąpiło później, było całkowitym zaskoczeniem. Po przeciwnej stronie wrót stała gromada pokracznych olbrzymów. Ewidentnie czekali, by nas powitać. Co dziwne, nie słyszeliśmy wcześniej ani piśnięcia. Normalnie mielibyśmy na nich podgląd z pobliskich kamer – ale sprytnie rozbroili nasze systemy monitoringu. Ciekawe, czy przysłuchiwali się naszym rozwlekłym przygotowaniom, śmiejąc się w myślach z naszej głupoty.
Pierwsze, co zauważyłem, to ich rozmiary. Każdy z nich był większy od człowieka, wysoki może na trzy metry i znacznie potężniejszy. Jak dla mnie przypominali kalmary – z tuzinem macek wyrastających z górnej części ciała niczym niezwykle grube pasma włosów. Macki te były grubsze od ludzkiej nogi i rozchodziły się promieniście ze środkowego, mięsistego węzła, gdzie pewnie znajdowały się ich organy. Nie dostrzegałem u nich żadnych oczu ani niczego, co przypominałoby twarz. A jednak pośrodku tej kuli mięśni, która spinała wężowate kończyny, wypatrzyłem jakiś kształt – coś jak dziób. Nie umiałbym inaczej tego opisać. Paszcza złożona z twardej skorupy albo chrząstek. Same macki też nie były miękkie ani oślizgłe. Pokrywały je warstwy metalicznych łusek, każda rozmiarów talii kart.
Biła od nich aura cichego drapieżnika. Obcy nie byli głupi – to było widać od razu po ich postawie i synchronizacji, z jaką skoczyli naprzód.
Nie było w nich żadnego wahania. My daliśmy się zaskoczyć, ale oni wręcz przeciwnie. Dotarło do mnie, że to było ich polowanie. Wyłączyli nasze kamery, przyczaili się pod tym włazem i czekali, aż ich zwierzyna otworzy drzwi. Pewnie zadbali o to, żeby nasz oddział musiał stawić im czoła samotnie. Teraz, kiedy w końcu odblokowaliśmy właz, wzięli się do roboty.
Runęli na nas. Po prostu. Każdy musiał ważyć chyba z tonę, ale mimo ciężkiej budowy ich ciała poruszały się z finezją. Pędzili naprzód na mackach, wywijając nimi w niezaburzonym, falującym rytmie.
Sargon strzelił pierwszy, to mu muszę oddać. Zdjął prowadzącego stwora niemal z przystawienia – rozjarzony strumień energii przeszył wroga na wylot.
Ja odpaliłem działo sekundę później, kiedy cielska intruzów niemal wypełniły cały mój wizjer. Widziałem jedynie masę srebrzystych macek, które migotały z chrzęstem w świetle mojego skafandra.
Kiedy błysnął strumień plazmy, odblask z ich łusek aż mnie oślepił.
Zdążyłem jeszcze zobaczyć, że dwoje obcych zatoczyło się w tył wśród kłębów dymu. Reszta napierała bez litości. Fala ciał przetoczyła się po mnie, rzucając mnie na opancerzone plecy.
Gdy tylko odzyskałem wzrok, stratowały mnie obce cielska. Sargon też już leżał. Jedną z wad naszych dział była niska szybkostrzelność. Nie można było zarzucić wroga nieustannymi salwami – działa musiały się schłodzić i przeładować po każdym strzale.
Mój mózg próbował ogarnąć chaos, który obezwładniał moje zmysły. Z gonitwy myśli wykrystalizowała się jedna – że zaraz umrę. Dotarło też do mnie, że skoro nie mamy łączności z centralą, mogło to oznaczać wycieczkę na permy, permanentną śmierć.
Spróbowałem wymusić na sobie skupienie. Nie mogłem wstać, bo nade mną wciąż płynęła rzeka ciał. Masywne kończyny uderzały z miażdżącą siłą w mój napierśnik. Gdybym miał na sobie lekki pancerz, już byłoby po mnie.
Wtem jeden z obcych padł. Otoczyła go grupa strzelających żołnierzy. Gęsta, ciemna ciecz przypominająca stary olej silnikowy wyciekła z dymiących otworów w łuskach. Z trafionej przeze mnie dwójki też się kurzyło. Stwory nie był martwe, ale miotały się bezwładnie. Poczułem ulgę, widząc, że nie zmarnowałem mojego jedynego strzału.
Oddział był w rozsypce, próbując odeprzeć szarżujących obcych. Widziałem, jak jeden ze stworów uniósł dwóch naszych pod sufit i trzasnął nimi jeden o drugiego jak szmacianymi lalkami. Monstrum zdawało się wiedzieć, że przyłbice to słaby punkt naszych pancerzy, bo grzmotnęło głowami legionistów ze straszliwym impetem. Hełmy rozpadły się na pół. Krew eksplodowała, rosząc wszystko czerwonym deszczem wymieszanym z migoczącymi drobinami plastiku. Siła uderzenia zmiażdżyła czaszki obu nieszczęśników.
Gdzieś pośród tego koszmaru dał się słyszeć głos Gravesa, który w kółko wrzeszczał te same słowa. W końcu dotarło do mnie, jak brzmiała komenda. Do innych także.
Użyć ostrzy!
Każdy żołnierz ciężkiej piechoty miał na wyposażeniu karabinek laserowy, naszą standardową broń na dalekie dystanse. Jednak na wypadek gdyby zrobiło się ciasno i paskudnie, mieliśmy w zanadrzu uzbrojenie zapasowe: wiązki energetyczne, które wyrastały z ramion pancerzy niczym klinga noża.
Użycie ostrzy siłowych na pokładzie statku kosmicznego rzadko kiedy było dobrym pomysłem. Mogły przeciąć metalowy kadłub statku równie łatwo co ciało wroga. Ale Graves dał nam rozkaz, więc włączyłem ostrza i skierowałem je ku górze, w stronę wijącej się masy ciał.
Tylko jedno z dwóch moich ostrzy działało poprawnie. Drugie zamrugało do mnie pomarańczową lampką awarii, na co przekląłem każdego technika w jednostce. Użyłem jedynej pozostałej mi broni, by odciąć pobliską mackę. Zajęło to znacznie dłużej, niż się spodziewałem – piłowałem zawzięcie młócącą kończynę, a wizjer zalewała mi oleista maź i oślepiające strugi iskier.
Wszędzie wokół zapaliły się ostrza, tnąc i błyskając płomieniem. Ale wróg nie zamierzał kłaść się pokotem. Kończyny napastników były grubsze od mojego uda, a metaliczna pokrywa z łusek stawiała opór naszej broni. Odcięcie macki od korpusu obcego zajmowało całe dwie sekundy, podczas których stwór miotał się na wszystkie strony, miażdżąc wszystko, co stanęło mu na drodze. Czułem mimowolny podziw, bo wiedziałem, że ludzkie ciało nigdy by tak długo nie wytrzymało pod naporem siłowych ostrzy.
Koniec końców potyczka była nasza. Graves nalegał, żebyśmy wzięli jeńca, ale było to niewykonalne. Stworzenia nie wykazały nawet cienia chęci, by się poddać lub wycofać z walki. Atakowały do ostatniej chwili, póki ostatecznie nie poszatkowaliśmy ich na kawałki.
Widziałem, jak ostatni z nich pada, wciąż zaciskając dziobopodobną paszczę na stopie żołnierza. Mężczyzna wrzeszczał z wściekłości i bólu. Piłował centralny korpus stwora, ale dziób nie zamierzał puścić. Zaciskał się na jego metalowym bucie ze zgrzytem, gryzł go, krzesząc iskry. W końcu wspięliśmy się na rozedrganą masę i dźgaliśmy ją ostrzami tak długo, aż przestała się szamotać.
But legionisty był mocno pokiereszowany, a on sam twierdził, że zmiażdżyło mu stopę. Jeden z biosów podał mu środek na uspokojenie i wbił znaczące spojrzenie w Gravesa, który zdołał podnieść się już na nogi.
Dowódca przyjrzał się sprasowanej stopie żołnierza i skinął przyzwalająco głową.
– Szlag – wysyczał mężczyzna.
Zamknął oczy.
Razem z Carlosem przyglądaliśmy się z zaciśniętymi zębami, jak biospecjalistka aktywuje swoim stukiem systemy samozachowawcze jego kombinezonu. Nacisnęła przycisk, potwierdziła komendę dwa razy, po czym rozległ się trzask i chrupnięcie. Kombinezon amputował rannemu