Kluczowe w tej dezinformacji jest to, że Amerykanie dzień w dzień widzą toczące się w mediach żywe debaty. To tworzy w nich złudne przeświadczenie, że nie ma tu propagandy. Manufacturing Consent tłumaczy, że dyskusja, którą oglądamy, jest wyreżyserowana. Zakres argumentów został sztucznie zawężony na długo przed tym, nim dane nam było ich słuchać.
Ten starannie przygotowany kant realizowany jest przez nieustanną pilną kontrolę całego szeregu wrażliwych punktów wewnątrz branży medialnej. To proces delikatny i bardzo idiosynkratyczny, można się na niego gapić od narodzin do śmierci i niczego nie zauważyć.
Amerykańskie przedsiębiorstwa informacyjne nie zakazywały wówczas pisania historii niepatriotycznych – i wciąż tego nie zakazują. Nie wtarabani się żaden redaktor z czerwonym ołówkiem w garści, żeby na modłę nieeleganckich sowieckich komisarzy wycinać politycznie niebezpieczne wiadomości.
Zamiast tego, w niemal stuprocentowo nieświadomym procesie, firmy medialne po prostu unikają nagłaśniania tych, którzy się nie dostosowują. Ludzie z natury skłonni do zadawania pytań, drążenia, wiercenia dziury w brzuchu – swoją drogą, to wszystko cechy dobrych reporterów – są plewieni przez szefów, szczególnie w większych przedsiębiorstwach. Natomiast awansami intensywnie nagradza się łatwowiernych, nieskorych do intelektualnych przygód, potulnych.
Jak miałem się przekonać na własnej ścieżce kariery, w branży dziennikarskiej roi się od mózgów na trzy z dwoma. Wytwarza się swego rodzaju myślenie grupowe, opanowuje wyższe szczeble instytucji medialnych, a nieświadome sygnały stamtąd spływają niżej.
Młodzi dziennikarze wcześnie uczą się, jakie zachowania są dopuszczalne, a jakie nie. Uczą się rozpoznawać, niemalże bardziej nosem niż rozumem, co jest „dobrą historią”, a co nie.
Chomsky i Herman na określenie tego mechanizmu regulacyjnego używali terminu „flak”[1]. Definiowali go jako „negatywne reakcje na stwierdzenie lub program w mediach”.
Podawali przykłady na to, jak to opłacane przez korporacje think tanki typu The Media Institute czy antykomunistyczny Freedom House zasypywały instytucje medialne, które wypuszczały niewłaściwe materiały, „listami, telegramami, telefonami, petycjami, pozwami”, stosowały też inne środki nacisku.
Jaki materiał był niewłaściwy? Tu poznawaliśmy kolejny element modelu propagandy, ideę „ofiar godnych i niegodnych”. Herman i Chomsky definiowali tę koncepcję następująco:
System propagandy będzie stale przedstawiać ludzi ciemiężonych w państwach wrogich jako ofiary godne, podczas gdy ci traktowani równie źle czy nawet gorzej przez własne władze lub ich klientów będą ofiarami niegodnymi.
Zgodnie z tą teorią polski ksiądz zamordowany za rządów Reagana przez komunistów był ofiarą „godną”, ale prawicowe szwadrony śmierci wspieranego przez USA rządu Salwadoru, wyrzynające w tym samym czasie dziesiątki księży i zakonnic, stanowiły materiał „mniej godny” uwagi.
Herman i Chomsky opisali więc system nieformalnej kontroli społecznej, w którym cele propagandowe państwa były stale wzmacniane wśród odbiorców, przy czym stawiano na ilość, a nie na jakość.
Tu i ówdzie dało się zauważyć kogoś wyrażającego osobne zdanie, ale przeważająca instytucjonalna siła mediów (oraz infrastruktury think tanków i polityków stojących za firmami prywatnymi) bezpiecznie prowadziła odbiorców samym środkiem zaskakująco wąskiego politycznie i intelektualnie toru wodnego.
Jednym z przykładów, które podali, był Wietnam – tu amerykańskie media włączyły się szeroko w zapieranie się siebie samych, dowodzenie własnej winy za „przegranie tej wojny”.
Do dziś utrzymuje się absurdalna legenda mówiąca, że kluczową rolę w podkopaniu wysiłku wojennego odegrał prowadzący wiadomości w stacji CBS Walter Cronkite po swojej dwutygodniowej wizycie w Wietnamie w roku 1968.
Sławetny „felieton wietnamski” Cronkite’a wykpiwał „tych optymistów, którym zdarzało się już wcześniej mylić”, nikczemnie dowodząc, że serwowane przez wojsko promienne prognozy rychłego zwycięstwa nie były prawdą. Cronkite dawał do zrozumienia, że szlachetniej byłoby pogodzić się z faktami, uznać, że „zrobiliśmy, co tylko mogliśmy” dla obrony demokracji, i zabrać się stamtąd do domu.
Tekst ten zainicjował „dyskusję”, która wciąż jeszcze trwa.
Na prawicy mówi się, że trzeba było kontynuować walkę w Wietnamie wbrew tym czerwonym intrygantom z mediów.
Postępowcy uważają, że Cronkite miał rację, że już kilka lat wcześniej powinniśmy byli pojąć, iż tej wojny nie da się „wygrać”. Według tej linii rozumowania taka konstatacja ocaliłaby życie niezliczonym Amerykanom.
Te dwa stanowiska nadal wyznaczają, by tak rzec, brzegi toru wodnego myśli amerykańskiej.
Bardziej niemiła prawda – że w Indochinach dopuściliśmy się ludobójstwa na całkiem sporą skalę, zabijając z powietrza w sumie co najmniej milion niewinnych cywilów w trzech krajach – jest z historii tego okresu eliminowana zawczasu.
Nie ma ogólnonarodowego katharsis dotyczącego konfliktów takich jak te w Wietnamie, Kambodży, Laosie, wspieranych przez CIA antykomunistycznych masakr, na przykład w Indonezji, czy nawet świeższych koszmarów z bliskowschodnich aren takich jak Afganistan, Irak, Syria czy Jemen – zamiast tego głównie ignorujemy zakłócające narrację wiadomości o śmierci cywilów czy innych okrucieństwach.
Media, które obecnie biją sobie brawo za wytykanie Donaldowi Trumpowi kłamstw (i słusznie, bo kłamie), wciąż używają haniebnych eufemizmów produkcji rządowej typu „straty uboczne”. Nasze nowe, chamskie zawołanie: „Demokracja umiera w ciemnościach” najwyraźniej nie dotarło jeszcze do Pentagonu i raczej nigdy tam nie dotrze[2].
W czasie „wojny z terrorem” prasa wzięła na siebie winę za przegraną w poprzedniej wielkiej wojnie i zgodziła się nie pokazywać zdjęć wracających do kraju trumien (a co dopiero samych scen śmierci na polu walki).
Sami też zaproponowaliśmy, że będziemy ciąć czy umniejszać historie o torturach („przesłuchaniach wspomaganych”), porwaniach („transferach”) czy skrytobójstwie („działania zabójcze” czy „macierz rozporządzania”).
Nawet teraz jeśli w ogóle pisze się o tych tematach, to najczęściej nie w tonie oburzenia. W rzeczy samej wiele materiałów o „ofiarach cywilnych” opakowuje się językowo tak, jakby ujawnienie nie w porę wieści o „stratach ubocznych” mogło nam utrudnić wygranie tej wojny, o którą akurat w danym momencie chodzi.
Po wiadomościach o śmierci cywilów amerykańskim siłom zbrojnym niełatwo jest uzasadnić użycie sił powietrznych w wojnie przeciwko bojownikom – ot, typowy nagłówek w amerykańskiej prasie.
Zdołalibyście się domyślić, z którego roku pochodzi ten materiał i której wojny dotyczy? Pasowałby i do roku 1968, i do 2008. Albo i 2018.
Jak przepowiedzieli autorzy Manufacturing Consent – może kłaniając się przy tym Orwellowi – w społeczeństwach takich jak nasze scenariusze rzadko się zmieniają[3].
Gdy przyszedł moment, w którym sam zacząłem pracować w dziennikarstwie, odkryłem, że diagnozy Chomskiego i Hermana były zasadniczo prawidłowe. Co więcej, przewidzieli oni takie przyszłe medialne oszustwa jak wojna w Iraku. Ich model zapowiedział to ohydne widowisko z detalami.
Ani Herman, ani Chomsky nie mogli jednak wiedzieć, kiedy Manufacturing Consent trafiło w 1988 roku na księgarskie