Długa noc w Paryżu. Dov Alfon. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Dov Alfon
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Криминальные боевики
Год издания: 0
isbn: 9788381431842
Скачать книгу
bezpieczeństwa ma obowiązek interweniować bez względu na stopień osoby popełniającej wykroczenie. Przykro mi, kapitanie, ale jeśli nie przekaże pan w tej chwili koperty generałowi Rotelmannowi, będę musiała pana zatrzymać pod zarzutem poważnego zaniedbania bezpieczeństwa ściśle tajnych dokumentów.

      Na sali zapadła grobowa cisza. Oren popatrzył na przełożonego i podszedł do niego z kopertą w dłoni. Miał taką samą skruszoną minę jak skarżypyta, kiedy Oriana stłukła go na kwaśne jabłko.

      Rozdział 12

      Najdziwniejsze, przynajmniej zdaniem Abadiego, nie było to, że pasażer zniknął niedługo po lądowaniu w Paryżu. O wiele bardziej zdumiewający był fakt, że w całym tym bałaganie – na terenie terminala wreszcie ustawiano barierki, helikoptery krążyły nad budynkiem jak komary, a trzy psy szczekały jeden przez drugiego, bo wreszcie złapały ślad zapachu krwi – rozlegał się przyjemny kobiecy głos, proszący przez głośniki, by pasażerowie nie palili poza wyznaczonymi do tego miejscami.

      Komisarz Léger najwyraźniej słyszał inne głosy. Zapalił kolejnego papierosa przed kabiną toalety, z której policjanci wydobyli nie tylko blond perukę, ale też czerwony hotelowy uniform i stanik z figami do kompletu. Silne substancje chemiczne przebarwiły materiał na ten sam odcień niebieskiego, ale na bluzce dało się dostrzec ciemniejsze plamy – prawdopodobnie ślady krwi.

      – Obejrzeliśmy zapis z monitoringu już tysiąc razy – oznajmił inspektor, nie kryjąc frustracji. – Nie widać na nim ani Yaniva Meidana, ani waszej jasnowłosej porywaczki.

      Meidan rzeczywiście nie zjechał stąd windą, dla Abadiego to było jasne. Jego ciało zostało najprawdopodobniej wepchnięte do zrzutu, Bóg jeden wie w jaki sposób. I tylko Bóg raczy wiedzieć, gdzie dokładnie wylądowało, razem z odpadami chemicznymi ze wszystkich innych budynków na lotnisku.

      Porywaczka natomiast mogła stąd wyjść tylko jedną drogą. Funkcjonariusze analizujący nagranie szukali blondynki w czerwonym uniformie, ale do czasu wyjścia z windy kobieta w niczym już nie przypominała osoby, która do niej wsiadła.

      Ku wielkiemu zaskoczeniu Abadiego Léger natychmiast to zrozumiał.

      – Musimy przejrzeć nagrania jeszcze raz – zwrócił się do inspektora z tłumioną wściekłością, co nie uszło uwagi Abadiego. – Będziemy potrzebować zdjęć każdego, kto opuszczał windę na parterze między dziesiątą czterdzieści pięć a jedenastą piętnaście. Najwyżej na liście są kobiety w butach na obcasie. Zostawiła tu perukę i uniform, ale nie znaleźliśmy butów, czyli bardzo prawdopodobne, że ich nie zmieniła.

      – Kąt kamery nie obejmuje stóp – odparł inspektor. – To będą setki kobiet, setki. I nie mamy pojęcia, jak wyglądała. Psy nie wychwycą jej zapachu, bo ubrania są przesiąknięte chemikaliami.

      – Zaprowadźmy je z powrotem do części z kontenerami – zasugerował po raz drugi Abadi. Tym razem zdesperowani Francuzi nie protestowali.

      Kontenery były zapieczętowane. Nie wyglądało na to, żeby ktoś przy nich grzebał, a psy tropiące natychmiast straciły zainteresowanie nimi i zaczęły szczekać w stronę zrzutu.

      – Dlaczego są w ogóle zamknięte? – zastanawiał się na głos Abadi. – Przecież pracownicy muszą tu ciągle przychodzić.

      – Należą do lotniska, nie do wykonawcy – wyjaśnił inspektor. – Linie lotnicze korzystają z nich podczas renowacji, bo ich biura na terminalu są pozamykane.

      – Czyli mamy tu kontener należący do El Al? – spytał Abadi, szukając wzrokiem oznaczeń linii.

      – Nie wiem. Jeśli latają z tego terminala, to któryś może być ich, owszem. Ale jakie to ma znaczenie?

      – Nie dyskryminujemy El Al – wtrącił Léger, próbując odzyskać równowagę. – Od tysiąc siedemset osiemdziesiątego dziewiątego roku panują tu równe prawa.

      Aha, jasne, pomyślał Abadi, ale nie dał się sprowokować sarkazmowi Francuza. Zamiast tego popatrzył na Chica.

      – Proszę jak najszybciej skontaktować się z kierownikiem ochrony El Al i dowiedzieć, czy zainstalował gdzieś kamerę, żeby monitorować ich kontener. Jeśli tak, to niech natychmiast przekaże policji nagrania – powiedział po hebrajsku.

      – Znam go – odparł z wahaniem Chico. – To zawzięty typ. Jeśli zamontował kamerę, to na pewno nie będzie chciał współpracować z Francuzami.

      – Tak czy inaczej za kilka godzin się dowiedzą – stwierdził Abadi. – Kłopot w tym, że możemy nie mieć aż tyle czasu.

      Rozdział 13

      Z zewnątrz wydawało się, że czas przestał robić to, co powinien, i po prostu stanął w miejscu. Wszyscy czekali; nikt się nie poruszał.

      W rzeczywistości jednak pod fikcyjną powłoczką zorganizowanej i sprawnie zarządzanej rzeczywistości, widocznej z okien domów, ekranów, oficjalnych ogłoszeń i wyczyszczonych raportów, sytuacja pędziła w oszałamiającym tempie.

      Z okien domu rodziców Meidana w mieście Ramat Gan na przykład nie było widać fotografów z prasy, grzecznie siedzących w kawiarni na rogu i czekających na sygnał.

      Natomiast z okien biura cenzora wojskowego przy ulicy Kaplana na Ha-Kirja mogło się wydawać, że w sztabie Cahalu panuje niemal senny spokój. Oficer na służbie stanowczo odmawiał wycofania zakazu rozpowszechniania informacji, a jego żołnierze obsesyjnie przeczesywali strony z wiadomościami, by upewnić się, że nikt nie łamie rozporządzenia bez wiedzy cenzora.

      W promieniu kilometra od sztabu czworo redaktorów dużych portali informacyjnych zastanawiało się, każdy we własnym biurze, czy posłać czytelników w stronę młyna plotek, który kręcił się już w mediach społecznościowych i od dobrej godziny sięgał coraz dalej. Uważnie obserwowali, co piszą inne media, gotowi posłać w świat informację o porwaniu Meidana, gdy tylko ktoś z pozostałych zrobi pierwszy krok.

      Szef bezpieczeństwa NSA w ambasadzie amerykańskiej w Izraelu z niedowierzaniem patrzył na ekran. Przeczytał raport z audytu i poprosił o bezpieczne połączenie z Waszyngtonem.

      W pomieszczeniu obok gabinetu premiera w siedzibie rządowej w Jerozolimie sekretarz armii właśnie skończył pisać podsumowanie. Nie przedstawił go premierowi, który zapowiedział, że się spóźni, więc reszta powinna zacząć zebranie bez niego. Zamiast tego spotkał się z jego czterema doradcami – mimo różnych tytułów wszyscy zajmowali się komunikacją. Wygłosił prezentację po angielsku, bo jednym z czterech mężczyzn był nieznający hebrajskiego amerykański doradca strategiczny.

      Amerykanin narzekał, że nie ma dość danych, by podjąć decyzję. Sekretarz jednak nie miał więcej informacji.

      – Wygląda na to, że mężczyzna padł ofiarą pomyłki i został wzięty za kogoś innego – wyjaśnił cierpliwie, nie po raz pierwszy. – Nic go nie łączy z żadnym urzędnikiem państwowym w Izraelu. To tylko pracownik małego start-upu. Porywaczka mogła nawet nie wiedzieć, że to Izraelczyk. Jednostka łącznikowa amerykańskiego wywiadu przy NSA sugerowała nawet, że cała sprawa może mieć charakter kryminalny bez względu na to, czy porwanie miało jakiś związek z narodowością ofiary.

      – Ale on żyje czy nie? – spytał najmłodszy z grupy, dyrektor reklamy, wypożyczony, żeby służył również jako doradca strategiczny.

      – Nie wiemy.

      – A co wiemy?

      Sekretarz poprawił się niezręcznie na krześle.

      – Od kilku minut wzrasta prawdopodobieństwo, że został zamordowany na lotnisku, a jego ciało