Up in Smoke. King. Tom 8. T.m. Frazier. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: T.m. Frazier
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Остросюжетные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-66654-69-3
Скачать книгу
nad celami, i zaczynam się zastanawiać, jakim cudem artysta dostał się tak wysoko.

      Przez powybijane okna od czasu do czasu wpada podmuch wiatru, którego nie czuć w nieruchomym powietrzu na zewnątrz. Kawałek papieru fruwa po podłodze przed nami niczym kłąb oderwanych od podłoża więziennych roślin. Czuję na skórze ciepły powiew, drżę jednak, a ciepło nie robi nic, by powstrzymać dreszcz, który niczym sopel przebija moją skórę i dociera do samych kości. Broda zaczyna mi się trząść, a zęby szczękać tak głośno, że ich dźwięk odbija się echem w mojej głowie.

      Żeby go powstrzymać, zaciskam zęby tak mocno, że mam wrażenie, że zaraz mi pękną.

      Śmierdzi tutaj śmiercią.

      Przewraca mi się w żołądku.

      Rozkład gęstą chmurą unosi się w powietrzu i sprawia, że trudno mi oddychać. To coś więcej niż tylko zapach. To przeczucie. Strach, którego już nigdy nie pozbędę się z nosa i pamięci. Przylega do mnie, pokrywa mnie i zamyka w klatce, jakbym potrzebowała przypomnienia, że – podobnie jak przebywający tutaj wcześniej mężczyźni – jestem więźniem.

      Kawałki papieru i ubrań spoczywają rozrzucone na betonowej podłodze. Cienkie, brudne materace leżą wszędzie, tylko nie na żelaznych ramach łóżek, których spawy na łączeniach są widocznie grube po wielokrotnych naprawach. Niektóre materace stoją oparte o podnóże schodów. Inne leżą na stercie na środku pomieszczenia, a jeszcze inne bezładnie pod różnymi kątami, z rozdarciami pokazującymi sprężyny. Przywodzą na myśl zwłoki pozostawione dokładnie w tym miejscu, w którym nastąpiła śmierć.

      Jest tutaj więcej graffiti niż na zewnątrz budynku. Na podłodze czerwoną farbą namalowano pentagram. Zaciskam powieki i przechodzę po nim. Kiedy jestem pewna, że już go minęłam, otwieram oczy i podnoszę wzrok na wejście do celi, które wydaje się całe skąpane we krwi. Duży rozbryzg znaczy całą prawą jego stronę, a coraz cieńsze strugi spływają po ścianie. W końcu dostrzegam pod nimi dużą ciemną plamę.

      Czuję, jak zaciska mi się gardło.

      Widzę wokół siebie brutalność przeszłości. Unosi się w powietrzu wokół mnie jak duchy, które chcą ujawnić swoją obecność. Szepczą mi do ucha, przenikając moją wrażliwą skórę.

      Wiatr staje się zimny, gdy słońce zachodzi, a kiedy na niebie pojawia się księżyc, więzienie zalewa błękitny blask.

      Słyszę wrzaski z przeszłości. Dudnienie w kraty. Ostatni krzyk tego, kto zginął w tamtej pokrytej krwią celi.

      – Nie boję się – mówię na głos. Nie wiem, czy mówię do siebie, czy do Smoke’a. Ale nawet ja nie wierzę w swoje słowa.

      Smoke śmieje się cicho, kierując mnie do celi, po czym z głośnym trzaskiem zasuwa za mną ciężkie metalowe drzwi, budząc nieskończone echo. Wyciąga z kieszeni staroświecki klucz i przekręca go w zamku, na co moje serce wali jak młotem.

      Zapadł już zmierzch, a zza okna ledwie dochodzi stłumione światło.

      – Żadnej lampy? – pytam, lecz kiedy tylko te słowa spływają z moich ust, uświadamiam sobie, że to głupie pytanie. W tym miejscu ściany ledwie stoją. Oczywiście, że nie ma tu elektryczności.

      – Nie mów mi, że boisz się ciemności – mówi Smoke, wsuwając klucz do tylnej kieszeni spodni.

      – Nie – kłamię. – Niczego się nie boję. Nawet kogoś takiego jak ty.

      Unosi kącik ust w przepełnionym złem półuśmiechu, pochyla się i opiera rękami o kraty tuż nad swoją głową. Przesuwa po mnie wzrokiem od góry do dołu, a jego oczy się rozszerzają. Wygląda na wygłodniałego. Wściekłego. Zabójczego.

      – Och, diablico, naprawdę w to wątpię.

      Chociaż dzielą nas kraty, robię krok w tył, by zwiększyć dystans między nami.

      – Widziałem strach milion razy i na tysiąc różnych sposobów – mówi. Wyciąga klucz i przekręca go w zamku. Wchodzi do celi.

      Cofam się, aż w końcu zatrzymuje mnie ściana.

      Smoke podchodzi do mnie i pochyla się nade mną. Jest tak blisko, że nosem niemal dotyka szyi tuż pod moim uchem.

      – Nie mów mi, że się nie boisz. Poznaję strach, kiedy go widzę.

      Cała drżę, gdy zamyka oczy i głęboko wdycha mój zapach, przesuwając nosem po mojej skórze.

      – Kurwa, nawet go na tobie czuję, dzieciaku.

      – Nie nazywaj mnie tak – mówię z nienawiścią.

      Jego oczy ciemnieją z wściekłości.

      – Będę cię nazywał, jak tylko, kurwa, zechcę.

      – Na imię mam Frankie – rzucam w nagłym przypływie pewności siebie.

      Jest już tak blisko mnie, że przywiera do mnie torsem.

      – Wiem, jak się nazywasz. Po prostu mnie to, kurwa, nie obchodzi.

      Stoimy nieruchomo, żadne z nas nie chce wykonać pierwszego ruchu. Smoke pierwszy się łamie.

      – Twoje oczy naprawdę mają taki kolor – szepcze.

      To mnie zaskakuje.

      – Co się ze mną stanie? – pytam drżącym szeptem.

      Smoke opiera dłonie o ścianę po obu stronach mojej głowy, zamykając mnie w swoistej klatce. Stoję oko w obojętne oko z duchem świątecznych porwań.

      – Cokolwiek, kurwa, zechcę – odpowiada z warknięciem.

      – Pieprz się – rzucam.

      Wybucha cichym śmiechem, który czuję w swojej piersi. Przesuwa ustami po krawędzi mojej twarzy.

      – Tylko jeśli poprosisz.

      Rozdział 13

      Frankie

      Jestem sama.

      Smoke wyszedł. Zostawił mi materac i kilka butelek wody. W celi nie ma toalety, jedynie metalowy zlew bez bieżącej wody. To jedyny odpływ w tym miejscu, więc używam go, by ulżyć pełnemu pęcherzowi, i kładę się, gdy zapada ciemność.

      Jest cholernie zimno. Jestem rozbudzona, ale nie wiem, czy w ogóle spałam, czy nie. Nie pamiętam snu, ale też nie pamiętam, żebym zasnęła. Jak długo już tu jestem? Minuty? Godziny? Dni? Wystarczająco długo, by zrozumieć, jak więźniowie w izolatkach popadają w szaleństwo.

      Samotne przebywanie w celi jest niezwykle podobne do chodzenia po torach, kiedy się wie, że lada chwila z naprzeciwka nadjedzie pociąg. Moja skóra aż mrowi z niepokoju. Z poczucia nieznanego.

      Kiedy? Kiedy? Kiedy?

      W brzuchu burczy mi z głodu, ale to najmniejsze z moich zmartwień.

      Co kilka sekund rozlega się gwizd, jakby wiatr hulał w rurach. Dźwięk zaczyna się nisko, po czym staje się coraz głośniejszy, aż w końcu brzmi, jakby sufit nade mną zaraz miał się zapaść. Milknie na kilka sekund, po czym wszystko zaczyna się od nowa.

      Żeby zająć czymś myśli, zaczynam liczyć te sekwencje. Pierwsza. Druga. Trzecia. Kiedy jestem przy czwartej, gwizd milknie, a w jego miejsce rozlega się inny. Taki, który nie dobiega z żadnej rury… tylko z dołu.

      Udaję, że to nic takiego, dopóki nie słyszę kroków na metalowych schodach. Włosy jeżą mi się na karku, a dłonie zaczynają pocić.

      Wraca. Siadam i przyciągam kolana do brody, tworząc barierę, którą tak łatwo będzie pokonać.

      Chmury przesuwają się na niebie widocznym przez okno w przeciwległej ścianie, odsłaniając połówkę księżyca, który lśni na tyle mocno, bym przypomniała sobie, że widzę.

      Drżący