Up in Smoke. King. Tom 8. T.m. Frazier. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: T.m. Frazier
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Остросюжетные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-66654-69-3
Скачать книгу
w gablotę z flagą Stanów Zjednoczonych nad biurkiem dyrektor Gregory, bym wiedziała, że to broń.

      To nie może się dziać. Nie teraz. Jeszcze nie. Muszę dotrzymać obietnic. Muszę dokończyć pewne sprawy.

      Zaczynam się wyrywać, lecz tylko mocniej przyciska mnie do swojej szerokiej, twardej piersi. Ciągnie moje ramię i jedną ręką skuwa mi je za plecami, podczas gdy drugą cały czas mocno zaciska na moich ustach. Odsuwam od niego nadgarstek, lecz szybko ciągnie za drugie ramię i zakuwa moje wykręcone na plecy ręce w kajdanki.

      Przysuwa usta do mojego ucha. Nigdy wcześniej nie słyszałam szeptu, który niósłby takie ostrzeżenie.

      – Możesz wyjść stąd ze mną PO CICHU i bez żadnych incydentów albo możesz zacząć krzyczeć i wzywać pomocy. Tak czy inaczej, wyjdziesz ze mną z tej szkoły. Pierwszy sposób jest szybki i łatwy. Nikomu nie dzieje się krzywda. Drugi sprawi, że będę strzelał po drodze. Wielu ucierpi. Twój wybór, diablico. Rozumiesz? – pyta.

      Kiedy nie odpowiadam, szarpie za kajdanki, odsuwając mnie od ściany.

      – Rozumiesz?

      Kiwam głową, zbyt przestraszona, by cokolwiek powiedzieć. Groźba tego faceta jest równie prawdziwa jak to, że niebo jest dzisiaj błękitne.

      – Idziemy – mówi, ciągnąc mnie w stronę drzwi.

      Kolana się pode mną uginają i czuję, że zaczynam się osuwać na ziemię. Mężczyzna nie zamierza na to pozwolić i nim uderzam o podłogę, szarpie mną do góry.

      – Idź – nakazuje, popychając mnie przed sobą.

      Ma mnie. Ma mnie w garści i nie mam innego wyboru, niż mu się podporządkować. Wykluczone, żebym pozwoliła mu skrzywdzić niewinnych ludzi, kiedy najwyraźniej przyszedł tutaj tylko po mnie. Drzwi się otwierają i nagle jego dłoń znika z moich ust. Łapczywie chwytam haust powietrza, dostarczając do płuc upragniony tlen.

      Za drzwiami stoi dyrektor Gregory. Patrzy najpierw na moją pokrytą łzami twarz, a potem na krępujące mnie za plecami kajdanki.

      – Panno Jackson, czy mam do kogoś zadzwonić? – pyta. – Może do ojca?

      Mężczyzna ostrzegawczo zaciska dłoń na moim ramieniu.

      – To nie będzie konieczne – odpowiada za mnie. – Jej ojciec już czeka na nas w komisariacie.

      Dyrektor Gregory kiwa głową ze zrozumieniem, z łatwością wierząc w to kłamstwo. Rzuca mi współczujące spojrzenie, po czym prowadzi nas przez hall. Uczniowie rozstępują się przed nami niczym Morze Czerwone, by pozwolić nam przejść. Nie wiem, co według niej musiałam zrobić, by zasłużyć na aresztowanie, ale to ostatnie z moich zmartwień.

      Wbijam wzrok w podłogę. Gdzieś za mną rozlegają się szepty i cichy śmiech. Wychodzimy przez szklane główne drzwi, a dyrektor Gregory idzie za nami do zaparkowanego przy krawężniku samochodu.

      – Niech twój ojciec do mnie zadzwoni – mówi z takim smutkiem w głosie, że czuję, jakbym to ja powinna ją pocieszać.

      Fałszywy glina wpycha mnie na siedzenie radiowozu i zatrzaskuje drzwi. Dalej milczę.

      – Hej! Dokąd ją pan zabiera? Co się stało? Co się tutaj, do cholery, dzieje? – rozbrzmiewa czyjś krzyk.

      Zamieram, rozpoznając głos Duke’a.

      Nie, nie, nie, powtarzam w myślach.

      Kątem oka patrzę przez zasłonę włosów. Dyrektor Gregory kładzie dłoń na piersi Duke’a, powstrzymując go, żeby nie podszedł bliżej, po czym kręci głową i kieruje go z powrotem do szkoły.

      – Sarah! – woła Duke przez ramię. – Sarah!

      Nie odzywam się, gdy samochód odjeżdża spod szkoły. Z mojego życia.

      Nie jest to prawdziwe życie, ale to wszystko, co mam.

      MIAŁAM.

      Nie tylko moje życie się skończyło.

      Milczeniem mogłam uratować życie ludzi w szkole, ale jeśli nie dokończę pracy, zginą inni.

      Pozostaje tylko pytanie: jak wielu?

      Rozdział 7

      Frankie

      Udaję, że płaczę, bucząc głośno, jęcząc i pociągając nosem, by brutal na przednim siedzeniu nie słyszał, co tak naprawdę robię – otwieram zamek kajdanek spinaczem, który zawsze trzymam wpięty w rękaw swetra.

      Wiedziałam, że mój koniec się zbliża, lecz to nie znaczy, że się do niego nie przygotowywałam.

      Mój porywacz nie wydaje się rozdrażniony hałasem, jaki robię. W ogóle nie reaguje. Po wysłaniu SMS-a wbija wzrok w drogę, nie rzucając mi nawet jednego spojrzenia we wstecznym lusterku.

      Kiedy już odblokowałam zamek, wydałam z siebie wyjątkowo głośny ryk, by zagłuszyć odgłos otwieranych kajdanek. Moje nadgarstki w końcu są wolne, ale nadal trzymam je za plecami. Radiowóz, którym mnie wiezie, ma kratę oddzielającą tylną część samochodu od przedniej. Nie ma tu żadnej klamki, gdyż, jak w większości policyjnych wozów, drzwi można otworzyć tylko z zewnątrz. Na szczęście to nowszy model i dostrzegam przy stopie wystającą spod dywanika dźwignię bezpieczeństwa. Zdejmuję z nogi but, manewruję stopą i odsuwam dywanik. Chwilę to trwa, szczególnie że nie mogę ruszyć przy tym żadną inną częścią ciała, ale w końcu udaje mi się wsunąć duży palec w pętlę dźwigni.

      Większość ludzi, kierując się logiką, zdecydowałaby się uciec, gdy samochód zatrzymałby się na światłach czy znaku stopu. Ale ten mężczyzna jest ogromny. Ma długie i silne nogi i nie wątpię, że gdybym uciekła, złapałby mnie, nim zdołałabym pokonać ledwie kilka metrów.

      Kiedy samochód jest w ruchu, to zupełnie inna rozgrywka. Mogę pchnąć drzwi i wyskoczyć. Jeśli nie uderzę głową o chodnik lub nie połamię sobie przy tym kości, mogę spróbować ucieczki, kiedy będzie zwalniał.

      To najlepsza szansa, jaką mam.

      To jedyna szansa, jaką mam.

      Wjeżdżamy na autostradę. Siadam prosto i patrzę, jak podnosi się strzałka prędkościomierza. Sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Osiemdziesiąt. Sto.

      Teraz albo nigdy.

      Biorę głęboki oddech i stopą pociągam za dźwignię. Zamek klika, otwierając drzwi, a wtedy napieram na nie całym swoim ciężarem.

      – Kurwa – klnie mężczyzna, kiedy wyskakuję. Żółte linie namalowane na drodze rozmazują się pode mną, gdy celuję w pas trawy rosnący wzdłuż autostrady.

      To ostatnie, co pamiętam.

      Rozdział 8

      Smoke

      Jakiekolwiek myśli o inteligencji Frankie Helburn krążyły mi po głowie, wyleciały z samochodu razem z nią. Głupia suka.

      Szarpię kierownicą i wjeżdżam na zielony pas rozdzielczy, a koła wibrują pode mną, gdy mknę po nierównej ziemi. Wracam na asfalt w chmurze dymu z palonych opon. Siła obrotu sprawia, że drzwi, które jakimś sposobem się otworzyły, teraz się zatrzaskują. Wciskam do dechy pedał gazu i ponownie wjeżdżam na trawę, szukając miejsca, gdzie wyskoczyła przy prędkości dochodzącej do stu kilometrów na godzinę. Kilka sekund później wciskam hamulec i z piskiem opon zatrzymuję się na poboczu.

      Widzę ją, zanim jeszcze wysiadam z samochodu – z twarzą w dół próbuje się ukryć pośród wysokiej trawy w rowie. Zdradzają ją czarne włosy, które nijak nie pomagają jej się schować wśród zielonych i brązowych źdźbeł. Wygląda jak struś chowający głowę w piachu.

      Podchodzę do niej, przeklinając pod nosem i wykrzywiając twarz z wściekłości. Tak