Up in Smoke. King. Tom 8. T.m. Frazier. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: T.m. Frazier
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Остросюжетные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-66654-69-3
Скачать книгу
jak pranie, które zbyt długo pozostawiono w pralce.

      Butwieniem. Pleśnią. I czymś jeszcze. Czymś, co aż szczypie mnie w nos. Być może uryną.

      Z wysiłkiem staram się otworzyć oczy. Po kilku próbach unoszę powieki.

      Jest dzień. Wiem o tym, ponieważ kurz niczym cyklon unosi się w promieniach światła, które sączy się zza starej zasłony.

      Gdzie ja, do diabła, jestem?

      Odpowiedź jednak nie nadchodzi.

      Wiem tylko, że jestem sama w pomieszczeniu, które wygląda na przydrożny motel. Stary telewizor z pękniętym ekranem stoi na drewnianej komodzie, w której brakuje dwóch z czterech szuflad. Okropna tapeta w kwiaty jest bardziej podarta niż cała. Ktoś nawet posunął się do tego, że różowym markerem pomalował dziury, jakby nie można było odróżnić tapety od śladu zakreślacza.

      Ogromny ból rozlewa się po mojej klatce piersiowej tak gwałtownie, że gdy próbuję przewrócić się na bok, obraz rozmywa mi się przed oczami. Zamieram i mocno zaciskam powieki, jakby to mogło zdusić ogień, który poczułam w żebrach. Odzywa się też każdy mięsień w moim ciele, protestując przeciwko odzyskaniu przytomności. Moja prawa ręka pulsuje bólem i mrowi. Myśli mam splątane, a serce głośno bije mi w głowie, jakbym całą poprzednią noc chlała tequilę.

      Ból staje się nieco lżejszy. Kiedy mogę już ponownie oddychać, próbuję potrzeć skronie, by złagodzić pulsowanie w głowie, powstrzymuje mnie jednak metal na nadgarstku. Od dłoni aż po łokieć rozchodzi się ból, który wyciska mi łzy z oczu. Podnoszę wzrok. Mój sweter jest porwany na pasma, odsłania wielkie, wściekle fioletowe i żółte sińce, które zajmują większość skóry na przedramieniu. Mam nadgarstki przykute kajdankami do wezgłowia.

      Nieruchomieję, czując zimne kły strachu zagłębiające się w moim ciele. Zaciskam oczy i próbuję dostrzec coś przez mgłę bólu i paniki.

      Myśl, Frankie. Myśl. Co pamiętasz?

      Wspomnienie jest w zasięgu, lecz pozostaje na skraju pamięci, nie wystawiając nawet palca poza granicę przypomnienia. Warczę z frustracji, lecz ruch sprawia, że zalewa mnie nowa fala bólu, gdy sprężyny wysłużonego materaca niczym ostrza noży wbijają mi się w plecy.

      Szczękanie metalu o metal rozbrzmiewa mi w uszach, gdy bezskutecznie próbuję uwolnić ręce z kajdanek. Chcę przełknąć ślinę, ale moje usta są suche. Przesuwam językiem i czuję na nim metaliczny smak krwi.

      Zza zamkniętych drzwi dobiega mnie znajomy głos.

      Jest wściekły i głęboki.

      – Nie przywiozę jej do ciebie. Jeszcze, kurwa, nie. Nie dopóki z nią nie skończę. – Chwila milczenia. – Daj mi trochę czasu, a przywiozę ci albo dziewczynę, albo jej ciało.

      – Cholera – klnę, próbując usiąść. Zapominam na moment, że jestem przykuta do łóżka. Ostry ból rozrywa mi mięśnie niczym ząbkowany nóż. Kiedy ucisza się na tyle, bym mogła znów oddychać, biorę głęboki oddech. Z mgły zaczyna wyłaniać się jakieś wspomnienie. Błysk czerwieni i niebieskiego. Mężczyzna o czarnych oczach i włosach. Gabinet dyrektorki w szkole.

      Czy to był sen? Nie. Koszmar.

      Tyle że wcale nie śpię. Ból jest prawdziwy. Kajdanki są prawdziwe.

      Wszystko jest prawdziwe.

      Wszystko wraca do mnie w chwili, gdy dostrzegam zawieszony na krześle mundur. Szkoła. Droga do gabinetu dyrektorki. Policjant. Mężczyzna z warsztatu. Duke krzyczący moje imię.

      Skok z samochodu na środku autostrady.

      – Biznes to biznes, dupku – słyszę jego wściekły głos, a za oknem dostrzegam przesuwający się cień. – Oszczędź tę gadkę dla swoich ludzi – cedzi przez zęby. – Pracuję sam. Jeśli wyślesz kogoś, by mnie sprawdził, dopilnuję, żeby już nie wrócił.

      Kończy rozmowę, a jego ciężkie kroki zatrzymują się przed drzwiami.

      Ponownie ciągnę za kajdanki, ignorując ból, jaki wywołuje ten ruch. Rozglądam się po pokoju, szukając drugiego wyjścia, innej drogi ucieczki, ale nawet gdybym dała radę się uwolnić, nie mam dokąd pójść. Jeszcze raz obrzucam wzrokiem cały pokój, jakby wyjście miało nagle się pojawić, ale poza łazienką bez okna i okropną tapetą nic tutaj nie ma.

      Drzwi się otwierają, a ciężkie kroki mężczyzny zbliżają się do łóżka. Zamykam oczy i udaję, że śpię, chociaż serce wali mi w piersi jak u biegacza ścigającego się w wyścigu, którego i tak nie wygra. Staram się nie reagować, gdy dużą dłonią chwyta moje przedramię, ale czuję, jak szaleje we mnie panika. Rozpina kajdanki i pozwala, by moje ręce opadły na łóżko. Potem słyszę, jak chodzi po pokoju. Uchylam powiekę i rozglądam się ukradkiem. Nieznajomy kuca przy dużej czarnej torbie po mojej prawej.

      Drzwi są po lewej.

      Nie ma czasu na zastanowienie.

      Próbuję się podnieść, lecz materac skrzypi przy tym ruchu. Mężczyzna gwałtownie odwraca głowę w moim kierunku, na co zamykam oczy z nadzieją, że pomyśli, że tylko poruszam się we śnie. Po kilku chwilach znów ośmielam się spojrzeć. Ponownie widzę jego plecy.

      Tym razem powoli nie zda egzaminu.

      Nie myślę nad tym, bo to luksus, którego teraz nie mam.

      Wyskakuję z łóżka i rzucam się przez pokój. Moje nogi aż krzyczą z bólu. Mam wrażenie, że coś wrzyna się w nie od środka, rozrywając moje mięśnie niczym wyszczerbiony nóż rozcinający mi skórę. Biegnę tak szybko, jak tylko mogę, ale wiem, że to i tak zbyt wolno, bo kuleję, a moje stopy są jak kotwice, które muszę za sobą wlec.

      Obcy nagle podnosi mnie i z łatwością rzuca na łóżko, jakbym była gazetą niedbale rzuconą na werandę w niedzielny poranek. Uderzam w materac z taką siłą, że aż mnie z niego zrzuca i ląduję na brzuchu na brudnym dywanie po drugiej stronie łóżka. Powietrze uchodzi mi z płuc, a policzek piecze, jakbym przeciągnęła nim po betonie, a nie po zwyczajnej wykładzinie.

      Porywacz podchodzi do mnie, gdy z trudem chwytam powietrze. Warczy z wściekłością i czuję jego gniew. Słyszę go, gdy strzela kłykciami. Widzę w sposobie, w jaki przechyla głowę w jedną, a potem drugą stronę, a jego nozdrza się poruszają. Czuję ten gniew w zapachu, który emanuje z niego niczym najnowsze perfumy Calvina Kleina. Zapach Nienawiść, dla mężczyzn.

      Ubrany jest w to samo, co miał na sobie, gdy zobaczyłam go przy warsztacie. Czarna obcisła koszulka ujawniająca przeplatające się kolorowe tatuaże, które wiją się na jego rękach. Czarna skórzana kamizelka. Nisko wiszące jeansy. Czarne, lekko zdarte buty. Każdy jego nadgarstek zdobią dwie grube, srebrne bransolety, a każdą parę łączy łańcuszek.

      Podchodzi bliżej. To nie bransolety.

      To kajdanki.

      Para na każdej ręce.

      Na jego opalonej twarzy pojawiają się odraza i nienawiść, wykrzywiając jego pełne usta.

      Jak mogłam kiedykolwiek myśleć, że ten facet jest piękny?

      – Proszę, nie krzywdź mnie. Dam ci, cokolwiek zechcesz – błagam, nienawidząc tego, że nie poznaję własnego głosu.

      – Owszem, dasz – mówi, kucając nade mną i przysuwając usta do mojej twarzy. Nie dotyka mnie, ale czuję go wszędzie. Dookoła mnie. Przy skórze i w otchłani, jaka zaczyna tworzyć się w moim brzuchu. W przypływie adrenaliny, która zalewa moje serce. – Gdzie, do kurwy, jest twój pierdolony staruch?

      Mój staruch. Mój ojciec.

      Moje płuca się rozluźniają i chwytam haust powietrza, dając myślom nowe życie.

      Chce mojego ojca, nie mnie. Nie zna prawdy.

      Czuję