Pierwszy foch był bardzo nieprzyjemny, bo chłopak po prostu zniknął na dwa dni, nie dając żadnego znaku życia.
Sonia widziała go już martwego i płakała w poduszkę, snując wizje jego ukwieconego grobu na srebrzystym cmentarzu, pełnym motyli i świetlików. I siebie w czarnej, powłóczystej sukience do ziemi. W żadnym szpitalu nie potwierdzono jednak przyjęcia kogoś z wypadku, poza tym Sonia odkryła, że Bartek był dwie godziny temu online. To ją z jednej strony uspokoiło, z drugiej trochę jednak wkurzyło.
– Szkoda, że nie pomyślałeś, żeby do mnie zadzwonić – powiedziała mu, kiedy w końcu wrócił do domu. Teraz była już naprawdę wściekła, ale nie chciała zachowywać się jak własna matka.
– Po prostu poczułem się niepotrzebny – oznajmił nieco płaczliwym tonem.
Sonię zamurowało.
– Niby z jakiego powodu?
– Wiesz, że nie prosiłbym cię o pieniądze, gdybym je miał. Ale studia kosztują, a ja nie pochodzę z zamożnej rodziny. Zawsze musiałem liczyć się z groszem, chcę tylko zdobyć wykształcenie.
Sonia również nie pochodziła z rodziny burżujów, ale postanowiła zachować to dla siebie.
– Tak się złożyło, że chwilowo nie mam za dużo pieniędzy – powiedziała w końcu. – Mogę oczywiście poprosić mamę o niewielką pożyczkę, ale naprawdę niewielką – podkreśliła, widząc, jak Bartkowi rozbłysły oczy.
Fochy powtarzały się jednak coraz częściej i Sonia naprawdę musiała się nieźle natrudzić, żeby udobruchać swojego partnera. Na szczęście był dość otwarty na wszelkiego rodzaju prezenty oraz kieszonkowe. Lubił fajne podkoszulki i kolorowe bokserki, kraciaste koszule, kubki z serii Star Wars, karty doładowujące konto w telefonie (musiał czasem grać w Clash Royale, żeby się odstresować), nie pogardził też nowymi trampkami Vans. Sonia nie miała nic przeciwko robieniu komuś prezentów, tylko czasem myślała, że miło byłoby dostać coś w rewanżu. Miłość nie jest jednak wymianą handlową, więc koniec końców machnęła na to ręką.
A potem nagle, zupełnie przypadkowo wydało się, że Bartek wcale nie studiuje. I że w ogóle nie planuje zostać architektem, tylko… fryzjerem. Problem polegał jednak na tym, że nawet w tej branży stawiał dopiero pierwsze kroki i tak naprawdę był tylko pomocnikiem swojego szefa. Sonia z pewnością nie uwierzyłaby, gdyby ktoś jej o tym powiedział, los jednak chciał, że pewnego piątku natknęła się na niewielki zakład fryzjerski Beard Guy, który specjalizował się w strzyżeniu męskim, przy czym główny nacisk kładł na brody. Zakład był niewielki i mieścił się w jednej z bocznych uliczek Starego Rynku. Trudno było go znaleźć i gdyby nie fakt, że Sonia poszła tamtędy na skróty (szukając sklepu z bielizną), pewnie nigdy nie trafiłaby na Beard Guy i nigdy nie zobaczyła w nim swojego Bartka.
Ale on tam był.
Jej facet, rzekomo studiujący architekturę, stał teraz przy fotelu i uważnie przyglądał się temu, co robił właściciel, by następnie sięgnąć po głowę manekina, z doczepioną brodą, i zacząć ją woskować. Zdecydowanie nie wyglądało to na przypadkową wizytę w salonie, tylko na praktyczne ćwiczenia z pielęgnacji brody. Niemające absolutnie nic wspólnego z rysunkiem, projektowaniem, grafiką czy geometrią wykreślną.
Zresztą brodę Bartek faktycznie zawsze miał pięknie przystrzyżoną, a nawet nabłyszczoną czymś, co ładnie pachniało. Tylko jak to się miało do architektury?
– Na którym ty właściwie jesteś roku? – spytała go wieczorem, po raz pierwszy od dawna nie serwując kolacji przy świecach, tylko wyciągając mrożoną pizzę z lodówki.
– Ale mrożona? – Bartek wyglądał na mocno zawiedzionego.
– Jak cholera – przytaknęła Sonia. – Na dodatek margarita, bo nie miałam kasy na dodatki.
– Fuj – mruknął pod nosem.
– To co? Który rok?
– Przedostatni. Mam dużą szansę na staż w pewnej firmie. – Puścił do niej oko.
– Gratuluję – odpowiedziała zduszonym głosem. – U barbera?
Nie odpowiedział w pierwszej chwili.
– Gdzie? – Spojrzał na nią z lekkim przestrachem w oczach.
– Barber. Współczesne określenie fryzjera męskiego, zajmującego się także goleniem, strzyżeniem brody, masażami oraz woskowaniem – podała mu pełną definicję, zrywając jednocześnie folię z pizzy. – Można to też ewentualnie nazwać projektowaniem architektonicznym głowy. Chociaż to dziwnie brzmi – skonstatowała spokojnym tonem.
– Każdy zawód należy szanować – oznajmił nagle Bartek płaczliwym głosem, a potem tupnął nogą i pobiegł do pokoju, by zacząć się pakować.
Sonia uniosła ze zdumienia brwi.
– Tak samo jak powinno się szanować partnera i nie okłamywać go ani nie wyciągać od niego kasy – powiedziała tylko.
– To koniec! – odwrzasnął Bartek z sypialni.
– I dobrze – mruknęła pod nosem, choć trochę było jej żal.
Lubiła go. Był zabawny, miły, często się śmiał i czuła się przy nim nieco zdrowsza niż zazwyczaj.
A potem okazało się, że z jej portfela zniknęła ostatnia stówa, z łazienki kilka kosmetyków oraz całkiem fajna suszarka do włosów.
I Sonia w końcu przestała wierzyć w księcia na białym koniu.
MATI
Nikodem, który zniknął
Czasami człowiek po prostu musi skłamać.
To nawet uzasadnione naukowo, bo podobno kłamiemy kilkadziesiąt razy dziennie, oczywiście najczęściej w sprawach błahych, więc kłamstwo Matiego również można usprawiedliwić. Istnieją drobne oszustwa, które nikomu nie szkodzą, a ich użycie jest uzasadnione, zwłaszcza kiedy nadmierna szczerość tylko niepotrzebnie zraniłaby kogoś bliskiego. Kłamanie to najczęściej strach przed skutkami przyznania się do czegoś, chęć zyskania aprobaty otoczenia, droga na skróty do własnego sukcesu lub po prostu silne przekonanie, że prawda mogłaby zabić. A w tym konkretnym przypadku – samą matkę Matiego.
Nie mógł jej na to narazić.
Mama była bowiem niewiarygodnie związana uczuciowo ze swoimi trzema kotami trzech różnych ras. Janem, czyli maine coonem (skrzyżowanie rysia z szopem) – grubym, a jednocześnie zwinnym, dość przyjaznym i bardzo włochatym. Stanisławem, czyli angorą turecką – pięknym, dostojnym, efektownym i długowłosym. W kolorze przydymionego popielu. Oraz Nikodemem, czyli dońskim sfinksem – łysym jak kolano, ze szpiczastymi uszami i nieustającą chęcią poszukiwania ciepłych miejsc. Co zresztą go zgubiło.
Nikodem upatrzył sobie auto Matiego, małe, czerwone i błyszczące. Niestety nie wydał z siebie żadnego dźwięku, nikogo nie poinformował o swoich planach, tylko zaczaił się pod drzwiami samochodu i czekał, aż ktoś je otworzy. Zamierzał wskoczyć do środka, umościć się na tylnym siedzeniu, na którym utworzyło się przyjemne kółko z wpadających przez szybę promieni słonecznych, i podrzemać w ciszy i spokoju.