Siedem centymetrów???
Jedno oko o siedem centymetrów od nosa dalej niż drugie? Kurwa, jak? To chyba Alastor „Szalonooki” Moody z Harry’ego Pottera lepiej wyglądał.
Nie spała całą noc i następnego dnia przerażona zjawiła się w salonie.
– Pani Soniu, proszę mi wybaczyć. Mój synek był tu wczoraj i poprzestawiał mi miarki, a ja nie zauważyłam, że nie są wyzerowane. Ma pani całkiem normalny, symetryczny rozstaw oczu.
Sonia odetchnęła z ulgą, choć jeszcze przez długi czas dość niepewnie zerkała w lustro. Ogólnie jednak podobała się sobie. Miała długie ciemne włosy, które splatała w luźny warkocz. Miała niebieskie oczy i całkiem gęste rzęsy. Nie musiała ich ani przedłużać, ani nic do nich doklejać. Wystarczyło niewiele słońca, żeby jej cera nabrała przyjemnego koloru, wzbogaconego o kilka piegów na nosie. Ale one tylko dodawały uroku. Sonia miała sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i była w zasadzie szczupła. No, może trochę za szeroka w biodrach, ale to dobrze rokowało w przypadku ewentualnego porodu. Miała też dość duże dłonie, co trochę ją krępowało. Były jakieś takie męskie i kompletnie nie pasowały do nich kolorowe, dłuższe paznokcie. W związku z tym obcinała je na krótko i czasem tylko malowała odżywką.
Ale przecież nie z powodu dużych dłoni i krótko obciętych paznokci Sonia nie przeżywała orgazmów.
Powód musiał leżeć gdzieś indziej, ale ona nie miała pojęcia gdzie i jak go szukać. Ostatnio najbliżej „eksplozji rozkoszy”, jak to pięknie opisywały książki, była jakieś pół roku temu (wcześniej miała cichą nadzieję, że do orgazmu doprowadzi ją Bartek, ale niestety doprowadził ją tylko do ciężkiej sytuacji finansowej), kiedy przytrafił jej się seks zupełnie przygodny, typowy one-night stand z wysokim i umięśnionym facetem, który absolutnie miał pojęcie, jak się zabrać za szybkie rozpalenie kobiety. Sonia nie uznawała wprawdzie takiego jednorazowego seksu, ale postanowiła, że spróbuje wszystkiego, żeby tylko osiągnąć upragnione spełnienie. A ten facet idealnie się do tego nadawał.
I kiedy myślała, że właśnie teraz, już i za moment, nagle poczuła, jakby ktoś chlusnął w nią wiadrem lodowatej wody. Zamknęła nawet oczy i zaczęła powtarzać sobie w myślach – jest cudownie, fantastycznie, za chwilę dojdę, ale niestety doszedł tylko on, a ona jak zwykle musiała obejść się smakiem.
– Co jest ze mną nie tak? Co robię źle?
I nie chodziło tu wcale o to, że Sonia się poddawała. Że przekreśliła swoje prawo do rozkoszy i pożegnała się z nim na zawsze. Że zaakceptowała brak ekstazy.
Ona czytała, szukała, a nawet zalogowała się na stronie wirtualnego seksuologa, bo do prawdziwego ciągle jeszcze nie miała odwagi pójść.
„Intensywność orgazmu zależy od dnia cyklu (podczas jajeczkowania jest on najsilniejszy), atmosfery, seksualnego dopasowania, a nawet diety. Istnieją dowody na to, że po zjedzeniu pizzy, hamburgera czy frytek masz mniejszą szansę na orgazm niż po posiłku złożonym z nabiału, chudego mięsa, ryb, warzyw czy owoców”.
Więc Sonia jadła buraki, marchew, jabłka, pomidory oraz ananasy, zmuszała się do łososia i tuńczyka, wciskała w siebie twaróg oraz jogurty i jak ognia unikała fast foodów. Zawsze była pozytywnie nastawiona do seksu i próbowała też trafić centralnie w jajeczkowanie, żeby już absolutnie niczego nie móc sobie zarzucić.
Pomidory ani buraki jednak nie pomogły.
Jajeczkowanie też nie.
Nic nie pomagało.
Sięgnęła zatem po Słownik encyklopedyczny. Miłość i seks Zbigniewa Lwa-Starowicza, bo kto jak kto, ale on przecież wiedział wszystko. I wyczytała, że czterdzieści procent kobiet przeżyło swój pierwszy orgazm w czasie masturbacji, dwadzieścia dziewięć w czasie pettingu, dwadzieścia siedem w trakcie stosunku, trzy podczas snu, a jeden procent w następstwie fantazjowania.
Nie pasowała do żadnego z tych procentów.
Nie mieściła się w żadnych rankingach ani kryteriach.
Ale było coś jeszcze.
Świadomość, że dziewięćdziesiąt pięć procent wszystkich kobiet nieznających orgazmu nie wie, że jest w stanie się go nauczyć. Jedynie jeden do dwóch procent nigdy go nie przeżyje z powodu wad budowy, wrodzonej oziębłości lub utraty tej zdolności z powodu cukrzycy czy alkoholizmu.
Czyli ciągle istniała szansa. Cukrzycy nie miała, alkoholiczką nie była. O wadzie budowy pewnie poinformowałby ją ginekolog, więc skoro nawet słowem o tym nie wspomniał, wszystko musiało być u Soni OK. A oziębła też nie była, bo na seks naprawdę miała ochotę. I zawsze była odpowiednio nawilżona. Wtedy, podczas drugiego one-night stand, też… Ale o tym później.
Więc gdzie, do diabła, podział się orgazm?
MATI
Kot
Czasem człowiek skazany jest na życiowe debilizmy. Na tak absurdalne momenty, że aż samemu trudno w nie uwierzyć. A czasem doczepia się do niego pech. I to dosłownie, zupełnie jak rzep albo guma do żucia do podeszwy buta. Niby próbujesz się tego świństwa pozbyć, ale w zasadzie jesteś bez większych szans.
Podobnie jest z pechem.
Teoretycznie nie ma pechowców z urodzenia, ale istnieje pewien typ ludzi, który faktycznie przyciąga do siebie głupie wydarzenia, co wynika z jakiegoś chorego sposobu myślenia i zachowania. Mati wprawdzie zazwyczaj starał się myśleć pozytywnie (do pewnego momentu), ale najwyraźniej mu to nie wychodziło. Pechowcami najczęściej zostają pesymiści. To oni wpadają w pułapkę samospełniających się przepowiedni i niemal zawsze są przekonani, że ich działanie i tak skończy się jakimś cholernym nieporozumieniem. Życiową klapą albo przynajmniej wdepnięciem w gówno. Każdy dzień zaczynają od lęku, że znowu coś złego się wydarzy, że spotka ich nieszczęście, a oni sami zginą od sopla lodu, który spadnie im centralnie na głowę, robiąc w niej dziurę. Naprawdę są tacy ludzie i to oni faktycznie najczęściej obrywają od życia.
W przypadku Matiego tak naprawdę nic się nie zgadzało. Podobno pech omija ludzi kreatywnych. Mati był kreatywny. Pracował w firmie, w której kreatywność stawiało się na miejscu pierwszym, potem długo nic, a potem znowu liczyła się kreatywność. Umiejętność szybkiej riposty i nieszablonowe myślenie. Przeświadczenie o pechu rodzi się zazwyczaj w głowach osób, którym wydaje się, że nie mają wpływu na swoje życie. Które czują się niepewne, zagubione, zaszczute nawet i kompletnie nie wiedzą, jak poradzić sobie z codziennością.
Ale to przecież nie był Mati!
Zagubiony?
Niepewny?
Mati był dwudziestoośmioletnią chodzącą torpedą. Ruszał się szybko i szybko myślał. Wierzył, że świat go lubi i wierzył również, że całkiem nieźle się dogadują. Uważał, że jego wewnętrzny skrypt życiowy określający to, do czego się dąży i czego pragnie, funkcjonuje całkiem sprawnie i bez zarzutu. Ta wiara topniała jednak z każdym kolejnym niefortunnym wydarzeniem, które trochę stawiało jego przemyślenia na głowie.
Tak jak wtedy z Joanną…
Albo kiedy seksualnie wymiękł…
Albo kiedy zabił kota matki…
Od tego momentu zresztą Mati doszedł do wniosku, że koty zaczęły go prześladować. Nie dosłownie, bo jednak nie wyskakiwały na niego z ciemnych zaułków, drapiąc mu twarz i sikając na buty, ale jednak czuł podskórnie, że ma z nimi na pieńku.
Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy stoicie na scenie i właśnie rozpoczyna się wasz pierwszy gitarowy występ. Towarzyszy wam stan przyjemnego podniecenia, ale jednocześnie szczypta strachu,