Na konsolecie zapaliła się dioda transmisji przychodzącej, sekundę później na wyświetlaczu pojawiła się siedząca na tle przeszklonej ścianki głównej sterowni porucznik Joana Townsend, pierwsza oficer. Na jej ziemistej, pomarszczonej twarzy malowała się furia.
– Dlaczego moje drony zostały odwołane? – wycedziła, niemal nie poruszając ustami. Oczy miała zwężone w szparki, jeden z policzków drgał, szarpany nerwowym tikiem.
– Lecimy przez rejon o podwyższonym ryzyku kolizyjnym – odpowiedział spokojnie kapitan.
– Bzdura! – prychnęła.
– Poruczniku, proszę się nie zapominać! – przywołał ją do porządku. Choć starał się tego nie okazywać, miał już serdecznie dość jej humorów. – Utrata trzech maszyn jest tego wystarczającym dowodem.
– W promieniu dwóch minut świetlnych od naszej aktualnej pozycji roboty zwiadowcze zlokalizowały około trzydziestu nieaktywnych instalacji. Cztery z nich to najprawdopodobniej stacje tranzytowe, jeszcze z początków kolonizacji. Doskonale pan wie, ile wartościowych komponentów można odzyskać z takich konstrukcji. Trzy roboty to naprawdę niewielka cena. Jeden kompletny moduł takiej instalacji jest więcej wart niż eskadra dronów – wyjaśniła spokojniejszym tonem.
– Zdaję sobie z tego sprawę, pani porucznik – odparł ugodowo. W sumie miała rację.
Powłoki i konstrukcje nośne stacji tranzytowych odlewano niegdyś z odzyskanych ze zniszczonych skuńskich okrętów metali z grupy lantanowców, niezwykle trudnych do wyodrębnienia w stanie czystym, a z ekonomicznego punktu widzenia o wiele cenniejszych niż złoto.
– Obiecuję pani, że po zakończeniu operacji holowniczej wyślę w ten rejon nasz największy transportowiec, żeby zebrał cały ten szrot. W tej chwili jednak drony są potrzebne gdzie indziej.
– Ma pan na myśli nielegalną operację eksploatacji Oumuamua? – spytała z przekąsem.
„Matko Ziemio” – jęknął w duchu. Gdyby stanął teraz przed nim człowiek, który jako pierwszy wpadł na pomysł warunkowania lojalnościowego wszystkich dorosłych członków swojej organizacji, udusiłby drania gołymi rękami.
– Nielegalna to zbyt mocne określenie – odrzekł. – Po prostu nieautoryzowana przez dowództwo.
– Czyli nielegalna. Do eksploracji obiektów tego typu wymagana jest asygnata Prezydium Rady Zjednoczonych Organizacji. Autoryzacja dowódcy zgrupowania to tylko formalność.
– Pani porucznik, sytuacja, w której się znaleźliśmy, wymaga podjęcia natychmiastowych działań, mających na celu zapobieżenie grożącemu nam niebezpieczeństwu – odpowiedział, nadając swoim słowom możliwie najbardziej oficjalny ton. – W zasadzie, jako głównodowodzący tym okrętem, powinienem zarządzić stan gotowości bojowej.
Teatralnym gestem pomasował się po szczęce, udając, że się nad tym poważnie zastanawia. Zdawał sobie sprawę, że jako pierwsza oficer Townsend gotowa jest wystosować oficjalny protest i przesłać go prywatnym kanałem do Prezydium Rady. Już raz tak postąpiła i omal nie stracił wtedy dowództwa. Z tarapatów uratowała go dopiero bezpośrednia i stanowcza interwencja admirała Krawczenki.
– To byłoby bardzo rozsądne posunięcie. – Skinęła głową. – Usankcjonowałoby wszystkie pańskie bezprawne działania – dodała z powagą, a on po raz kolejny podziękował w duchu losowi, że pozwolił mu się urodzić na AEgirze, nie zaś w którymś z orbitujących wokół niego habitatów. Gdyby stało się inaczej, wygłaszałby teraz, tak jak ta podstarzała kobieta, wpojone w toku warunkowania drewniane kwestie, niemające nic wspólnego z rzeczywistością czy choćby zwykłym zdrowym rozsądkiem.
Współpraca z ludźmi pokroju Townsend była zdaniem Karpinskiego swoistą sztuką walki, starciem dwóch osobowości, z których jedna parła przed siebie zakuta w grubą, pancerną zbroję, rąbiąc na oślep mieczem biurokracji, druga zaś, aby ją pokonać, musiała nieustannie robić uniki i szukać szczelin w pancerzu, w które mogłaby wrazić sztylet zdrowego rozsądku lub szpikulec zatruty kroplą kombinatorstwa.
Pół biedy, jeżeli uwarunkowana osobowość zachowała odrobinę wrodzonego sprytu – wtedy potrafiła być zarówno skuteczna, jak i elastyczna w realizacji założonych celów. Najlepszym tego przykładem był właśnie admirał Krawczenko. Ten twardy jak skała potomek imigrantów z Układu Słonecznego w sytuacjach, kiedy uwarunkowanie nie pozwalało mu działać wbrew regulaminom, cedował proces decyzyjny na swojego bezpośredniego zastępcę. Do pełnienia obowiązków wracał dopiero wówczas, gdy ustawały okoliczności wywołujące konflikt mentalny, spowodowany warunkowaniem.
– Zrobię to – powiedział. – Ale jeszcze nie teraz – zastrzegł. – Wdrożenie procedur alarmowych poważnie zakłóci realizację prowadzonych aktualnie działań – dodał szybko, widząc, że Townsend znowu marszczy groźnie brwi.
– Kiedy odzyskam dostęp do swoich maszyn?
– Gdy znajdziemy się w pobliżu stoczni. Wtedy zakończymy wydobycie.
– Czyli kiedy?
– Kapralu? – Karpinski obejrzał się w stronę operatora.
– Siedem, może osiem dni, być może dłużej, jeśli na kursie pojawi się coś, czego nie wykryją lidary dalekiego zasięgu – odpowiedział półgłosem operator, nie odrywając wzroku od przyrządów.
– Tydzień – powiedział do mikrofonu.
Townsend aż się zatrzęsła.
– Tydzień?! Zamierzacie zablokować na siedem dni praktycznie cały mój park maszynowy? – wycedziła, pochylając się w stronę obiektywu kamery.
„To nie jest twój park, durna babo!” – miał ochotę wrzasnąć Karpinski, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. Uczynił to z dwóch powodów. Pierwszym z nich było ryzyko, że urażona Townsend wysmaży ten cholerny raport, drugim zaś fakt, że zasadniczo miała rację.
Znał harmonogramy robocze prawie wszystkich sekcji okrętu, włącznie ze składem osobowym przydzielonych do poszczególnych zadań ekip technicznych, ponieważ sam je opracował, zanim zgrupowanie floty, w której skład wchodził jego trawler, wyruszyło na misję.
Zadania pierwszych oficerów na jednostkach wsparcia technicznego diametralnie różniły się od zakresu obowiązków ich odpowiedników na okrętach bojowych i sprowadzały się przede wszystkim do ścisłego nadzoru nad zasobami sprzętowymi, bazą materiałową oraz częściowo nad sekcjami produkcyjnymi. Na tym ostatnim odcinku największe prerogatywy posiadali główni inżynierowie. Dowództwo nad garnizonami pokładowymi i uzbrojeniem jednostek pomocniczych sprawowali tylko kapitanowie i była to ich wyłączna domena, której nie mogli scedować na nikogo innego. W przypadku gdyby dowódca okrętu wsparcia z jakichś powodów nie był w stanie kierować operacją o charakterze militarnym, głównodowodzący zgrupowaniem wyznaczał na jego miejsce jednego ze swoich oficerów liniowych.
– Pani porucznik, jeżeli jak najszybciej nie zapełnimy magazynów surowcami, pani maszyny będą stały bezczynnie nie tylko przez nadchodzący tydzień, ale do końca misji – powiedział z naciskiem. – O harmonogramach będzie można zapomnieć – dodał.
Do Townsend chyba również dotarła ta brutalna prawda, bo zgarbiła się w fotelu, jakby nagle przybyło jej minimum trzydzieści lat biologicznych.
Pytanie, które zadała, było dla niej tak nietypowe, że Karpinski w pierwszej chwili pomyślał, że się przesłyszał.
– Mogę w czymś pomóc? – spytała, uciekając spojrzeniem w bok.
Zaskoczony